środa, 17 lutego 2010

Oderwany od rzeczywistości


- Ale żeby kurwa do 5 rano!? - zaklął szpetnie, po czym położył się spać, kręcąc z niedowierzania głową jeszcze bardziej szpetnie. Ale o co w ogóle chodzi? Dawno, dawno temu, kiedy na Podkarpaciu żyły jeszcze dinozaury, a ogórki nie były objęte unijnymi normami długości, kształtu i koloru, zacięty bój na śmierć i życie stoczyły ze sobą dwie gry: Quake 3: Arena i Unreal Tournament. Ten pierwszy - całkowicie piekielny, ten drugi - całkowicie niebiański. Po środku tego pojedynku stanąłem ja, z pobożną chęcią rozłupania niezliczonej ilości kanciastych czerepów. Jak wiadomo jednak, dobrymi chęciami jest piekło wybrukowane i tak właśnie stanąłem po stronie krwistoczerwonych "Wstrząsów". To, co działo się później, to temat na inną historię. Puentą tej historii jest jedynie to, że pierwsza część Nierealnego Turnieju jakoś do mnie nie trafiła. Sprawa nieco się zmieniła, kiedy do moich rąk trafiła najpierw wersja oznaczona numerkiem "2003", a później "2004". Nie wiem, ile godzin zarwałem na graniu w to wredne, wciągając cholerstwo, ale liczyłoby się to zapewne w grubych setkach godzin.

- Edek, chyba się na deszcz zanosi... deszcz krwi


Jakże zatem jestem uszczęśliwiony, mogąc po dwóch latach od wydania dorwać w swoje rączki toto oto coś: Unreal Tournament 3. Z pewnością każdy zna to uczucie, kiedy człowieka ogarnia moc tzw. "sentymentu". Chwila, w której się uśmiecha i robi lekko zboczone "echhh...". Taką właśnie onomatopeje wydusiłem z siebie już w pierwszych sekundach kontaktu z tą grą. Niewiele się tu zmieniło, co wielce i niespodziewanie mnie akurat cieszy. Poza grafiką, która jest dla oka prawdziwą ucztą, doszły jakieś tam nowe tryby rozgrywki i sposób przedstawienia wątku dla pojedynczego gracza. Dalej jest jednak prymitywny jak sterta kamieni pod siatką u sąsiada, ale tak właśnie ma być. Śmieszą mnie w tym przypadku wieczne lamenty recenzentów, którzy na każdym kroku wytykają słabość Single Playera w grach nastawionych na Multi. Panowie, nie wiem jak wy, ale ja nie mam zamiaru zapierdalać po planszy z Rocket Launcherem, pociągając wajchy, przesuwając pudełka i rozwiązując brazylijskie zagadki kryminalne. Jakbym chciał dobrej fabuły czy kinowego prowadzenia akcji, to zagrałbym sobie w Mafie, albo od biedy Duke Nukem Forever... chwila, że co? A, mniejsza z tym.

Wojna Światów?


No. I tak sobie właśnie przehulałem całą noc na toczeniu piany z pyska, malowaniu ścian flaczkowymi ornamentami i - jakby to ujął Kapitan Bomba - napierdalaniu z karabina. Nie ma sensu wznosić się tu na wyżyny elokwencji - ta gra to istna rzeźnia, w dodatku z - nomen omen - nierealną wręcz oprawą graficzną. Czy trzeba czegoś więcej, żeby podrażnić moje lamerskie jestestwo? Nie wiem, ale po paru godzinach wyjętych z życia muszę przyznać, że mało która gra potrafiła mi dostarczyć tyle wrażeń w tak krótkim czasie, będąc do tego najzwyklejszą w świecie nawalanką.

Przystanek: śmierć

PS
Nie, to nie miała być recenzja, gdyby się ktoś jeszcze nie pokapował.