piątek, 5 marca 2010

"Ciągle ostra Kosa"

Świetny, obszerny wywiad z Romanem Koseckim. Uśmiałem się sporo, a dowiedziałem jeszcze więcej.

http://sport.onet.pl/pilka-nozna/reprezentacja/ciagle-ostra-kosa,1,3182788,wiadomosc.html

środa, 17 lutego 2010

Oderwany od rzeczywistości


- Ale żeby kurwa do 5 rano!? - zaklął szpetnie, po czym położył się spać, kręcąc z niedowierzania głową jeszcze bardziej szpetnie. Ale o co w ogóle chodzi? Dawno, dawno temu, kiedy na Podkarpaciu żyły jeszcze dinozaury, a ogórki nie były objęte unijnymi normami długości, kształtu i koloru, zacięty bój na śmierć i życie stoczyły ze sobą dwie gry: Quake 3: Arena i Unreal Tournament. Ten pierwszy - całkowicie piekielny, ten drugi - całkowicie niebiański. Po środku tego pojedynku stanąłem ja, z pobożną chęcią rozłupania niezliczonej ilości kanciastych czerepów. Jak wiadomo jednak, dobrymi chęciami jest piekło wybrukowane i tak właśnie stanąłem po stronie krwistoczerwonych "Wstrząsów". To, co działo się później, to temat na inną historię. Puentą tej historii jest jedynie to, że pierwsza część Nierealnego Turnieju jakoś do mnie nie trafiła. Sprawa nieco się zmieniła, kiedy do moich rąk trafiła najpierw wersja oznaczona numerkiem "2003", a później "2004". Nie wiem, ile godzin zarwałem na graniu w to wredne, wciągając cholerstwo, ale liczyłoby się to zapewne w grubych setkach godzin.

- Edek, chyba się na deszcz zanosi... deszcz krwi


Jakże zatem jestem uszczęśliwiony, mogąc po dwóch latach od wydania dorwać w swoje rączki toto oto coś: Unreal Tournament 3. Z pewnością każdy zna to uczucie, kiedy człowieka ogarnia moc tzw. "sentymentu". Chwila, w której się uśmiecha i robi lekko zboczone "echhh...". Taką właśnie onomatopeje wydusiłem z siebie już w pierwszych sekundach kontaktu z tą grą. Niewiele się tu zmieniło, co wielce i niespodziewanie mnie akurat cieszy. Poza grafiką, która jest dla oka prawdziwą ucztą, doszły jakieś tam nowe tryby rozgrywki i sposób przedstawienia wątku dla pojedynczego gracza. Dalej jest jednak prymitywny jak sterta kamieni pod siatką u sąsiada, ale tak właśnie ma być. Śmieszą mnie w tym przypadku wieczne lamenty recenzentów, którzy na każdym kroku wytykają słabość Single Playera w grach nastawionych na Multi. Panowie, nie wiem jak wy, ale ja nie mam zamiaru zapierdalać po planszy z Rocket Launcherem, pociągając wajchy, przesuwając pudełka i rozwiązując brazylijskie zagadki kryminalne. Jakbym chciał dobrej fabuły czy kinowego prowadzenia akcji, to zagrałbym sobie w Mafie, albo od biedy Duke Nukem Forever... chwila, że co? A, mniejsza z tym.

Wojna Światów?


No. I tak sobie właśnie przehulałem całą noc na toczeniu piany z pyska, malowaniu ścian flaczkowymi ornamentami i - jakby to ujął Kapitan Bomba - napierdalaniu z karabina. Nie ma sensu wznosić się tu na wyżyny elokwencji - ta gra to istna rzeźnia, w dodatku z - nomen omen - nierealną wręcz oprawą graficzną. Czy trzeba czegoś więcej, żeby podrażnić moje lamerskie jestestwo? Nie wiem, ale po paru godzinach wyjętych z życia muszę przyznać, że mało która gra potrafiła mi dostarczyć tyle wrażeń w tak krótkim czasie, będąc do tego najzwyklejszą w świecie nawalanką.

Przystanek: śmierć

PS
Nie, to nie miała być recenzja, gdyby się ktoś jeszcze nie pokapował.

sobota, 23 stycznia 2010

Poranna pielęgnacja





Oj pośmiałem się dziś, pośmiałem :)

A tak już całkiem serio: No i co? Chłopak nagrał sobie film, opowiadając czego tam sobie nie używa do ceremonii mycia i upiększania swojego ciała. Balsamy, nawilżacze, kremy, perfumy, domestosy... wróć, tu już zahaczam o higienę intymną czelabińskich dzierlatek. W każdym bądź razie, wolno mu? Wolno, gdyż żyjemy w - co by tu nie mówić - wolnym kraju. A że jest przy tym dosyć komiczny? Też mu wolno. Jest zakręcony, ale w ten pozytywny sposób. Coś a la Gracjan Roztocki, tylko bez tęczowych majtek i koszulki - rozmiar S.

Czemu o tym piszę? Bo jak widzę na necie w co drugim komentarzu porcję przelewanych żali, pretensji, wyzwisk i obelg pod jego adresem, których nawet nie ma sensu tutaj przytaczać, to oczom nie wierzę. Dla mnie koleś może być gejem, transwestytą, kosmitą, androidem z przyszłości czy samym tęczowym jednorożcem. Dopóki nie wtrąca się w moje życie i nie jest osobą publiczną (bo jednak jest jakaś różnica między Jasiem-co-ma-swój-amatorski-kanał-na-YouTube a przykładowo Jacykowem, który każdemu dookoła zarzuca brak gustu w doborze ubrań, a sam ubiera się jak szczau-z-dupy-na-poziomkowej-łące), to może sobie nawet tulipana (*) do fiuta przywiązać i machać nim przed lusterkiem w rytmie rżenia Joli Rutowicz, nie obchodzi mnie to. Zawsze jest magiczny "krzyżyk" w prawej górnej części ekranu. Jak się komuś nie podoba, sugeruję, aby tam właśnie udać się kursorem i przywalić w lewy przycisk. A jeśli już pokusa udowodnienia sobie i całemu światu, że jest się lepszym i "normalniejszym" jest tak wielka, aby wyrazić to obelgami w komentarzu, bo jakiś koleś ma fioła na punkcie higieny, to mogę tylko współczuć.

To się oczywiście odnosi do wszystkich takich indywidualności, nie tylko do tego kolesia.

Oj Ludu Mieszka z zakompleksionej Katolandii i z zerowym dystansem do samego siebie, daleko ci jeszcze do cywilizacji.

No... to cześć, pa pa ;)

(*) Kogo tuli? (To taki różowy do-w-cip...)

sobota, 16 stycznia 2010

2009 w czopku



Nareszcie znalazłem trochę czasu żeby to napisać. Najwyższa pora zrobić małą retrospekcję minionych dwunastu miesięcy. A cóż się działo w 2009 roku? Całkiem sporo, bo i zaatakowała nas niesamowicie krwiożercza świnia, zwana grypą, bezczelnie zabita została ikona muzyki pop, odkryto wodę na Księżycu, Barca zdobyła wszystko co możliwe, rozbłysnęła gwiazda Justyny Kowalczyk, polska reprezentacja odpadła w walce o Mistrzostwa Świata w piłce nożnej, Buzek został przewodniczącym Parlamentu Europejskiego, Kaczyński podpisał traktat lizboński, zniesiono w Polsce obowiązkową służbę wojskową, zima zaskoczyła drogowców, a Samoa wprowadziło ruch lewostronny ;)

Jeśli chodzi o moje doświadczenia, postanowiłem je poukładać tematycznie. Być może w przyszłości ułatwi mi to czytanie tego wpisu i uporządkuje wspomnienia. W zasadzie bowiem chyba tylko dlatego to piszę.


Muzyka:


Jak zwykle przytrafiło się kilka okresów, w których miałem totalnego bzika na punkcie wyszukiwania czegoś nowego. Niestety nie był to tak obfity dla mnie rok jak poprzedni. Zacznę od tego, co inni zawsze zostawiają na koniec (w linkach przykładowe piosenki na YouTube).

Niespodzianka roku:



Pisałem o niej całkiem niedawno tutaj. Zupełnie przypadkiem trafiłem na niemiecki Dark Age i jego nową płytę – Acedia. Przyznać muszę, że to kawał dobrego materiału, odbiegający nieco od kanonów i zawierający w sobie całkiem sporą dawkę pozytywnej energii. Widziałem różne recenzje tej płyty, pisane przez różnych ludzi. Fani klasycznego death metalu mieszali ją z błotem i wystawiali najniższe oceny, inni uznawali ją za solidną płytę z paroma świetnymi momentami. Ile ludzi, tyle opinii. Dla mnie była przede wszystkim powiewem świeżości. Nie znałem Dark Age wcześniej, nie czekałem na tę płytę, nie miałem o niej zielonego pojęcia, a gdy wyskoczyła zza rogu jak Filip z konopi, łyknąłem ją bez zająknięcia. Na tym właśnie polega cały urok niespodzianek.

Odkrycia:



Prócz wspomnianej niespodzianki roku, na tym polu wyróżnił się chyba tylko Obscurant. Totalnie obskurny melodic death metal, z wokalem tak niezrozumiałym, że tekstów piosenek nie znalazł nawet sam wujek G. A jeśli on czegoś nie znajdzie, znaczy, że to nie istnieje. Stwierdzam zatem, że to nie wokal, a nowy instrument stworzony z poskręcanych ogórków kiszonych i polewy mlecznej, a sam zespół stworzony został z myślą o karaoke. Nie zmienia to faktu, że miażdży cycki.
Na słowo wspomnienia zasłużyła jeszcze rosyjska Dominia – bardzo ciekawy MDM z nietypowymi wstawkami smyczkowymi i… Samael. Tak, ten Samael, a raczej jego industrialny okres. Wcześniej jakoś nie mogłem się przekonać, ale tym razem poszło gładko. Tak nawiasem mówiąc, nowa płyta wydana właśnie w 2009 zupełnie mnie nie chwyciła. Monotonna i wszystko tam na jedno kopyto.

Nowości:



W 2009 roku na świat przyszły nowe dzieci fińskich gigantów metalowych brzmień – Amorphis i Insomnium. Płytka tych pierwszych – Skyforger – okazała się absolutnym majstersztykiem. Napisałem jej recenzję, więc nie będę się powtarzał. Dzieło znakomite i ostatecznie w moim odczuciu płyta roku.
Więcej natomiast oczekiwałem od płyty Across the Dark, mojego ulubionego Insusia. Czekałem z wypiekami na twarzy, z odciskami na tyłku i wgnieceniami dookoła uszu (od słuchawek), a dostałem… bardzo dobrą płytę. No właśnie, tylko tyle i aż tyle. Insomnium jest tym zespołem, który trzema wydanymi płytami usadowił się w moim rankingu na absolutnym szczycie melodycznego metalu śmierci. Gdyby ktoś spytał mnie kiedykolwiek o definicję tego gatunku muzyki, powiedziałbym tylko jedno słowo – Bitter End. Wydaje mi się jednak, że Finowie, wspinając się na ten szczyt w tak krótkim czasie, zapomnieli o trampolinie i wyżej już chyba nie polecą. I tu jest właśnie problem, bo utrzymać się na szczycie jest ciężko i można się łatwo poślizgnąć. Across the Dark to kawał świetnej muzyki z tej najwyższej półki, jednak czegoś mi tutaj brak. Wstawki z czystym wokalem sygnalizują, że coś zaczyna się zmieniać. Czy na lepsze? Być może za kilka albumów, tak jak było w przypadku In Flames („skończył się na Clayman”), da się powiedzieć, że „Insomnium skończył się na Across the Dark”? Nie sądzę. Nie zmienia to jednak faktu, że najlepszy utwór na płycie, to półtorej minutowa końcówka Equivalence, intro, z którego mogłoby powstać coś całkowicie zapierającego dech w piersiach, chociażby pokroju In the Groves of Death. Te właśnie półtorej minuty odzwierciedla to, czym tak naprawdę urzekł mnie ten zespół.

Co poza tym? Australijski Be’lakor ze swoją drugą płytą – Stone’s Reach. Niesamowity zespół, który przy wydaniu kolejnej tak dobrej płyty jak dwie pierwsze, może stanąć w szranki z wyżej wspomnianym Insomnium! Zróżnicowane, bardzo ciekawe kompozycje z nietypowym, szorstkim wokalem, niepowtarzalnym klimatem i zaskakującymi wstawkami. Czysta poezja i prawdziwa uczta dla fanów takiego rodzaju muzyki. Eargazm.

O duży pozytyw otarłaby się też zapewne nowa płyta Ensifeum - From Afar, gdyby nie fakt, że nie miałem po prostu ochoty na tego rodzaju muzykę przez pewien okres. Ocenę zostawiam więc na kiedy indziej. BTW - teledysk do From Afar według mnie jest kompletna porażką. Ta piosenka ma takiego kopa, że mogłaby zmienić kierunek obrotu księżyca wokół ziemi, a tymczasem przybrana poza wokalistów w teledysku i ich jałowa statyczność wręcz ogłupiaja. Wygląda to tak, jakby ktoś podstawił odgłos szarży Jeźdźców Rohanu pod film dokumentalny o turkuciu podjadku.

Do pozytywów zaliczam też wydanie nowej płyty naszego rodzimego Behemotha - Evangelion. Co prawda zagorzałym fanem nie jestem, często nie słucham, aczkolwiek bardzo szanuję i cenię. Cieszę się, że ktoś taki reprezentuje nasz kraj. Cieszę się, gdy widzę pana Darskiego vel Nergala, zadowolonego z końcowego efektu i brzmienia całej płyty. Cieszę się, że Behemoth przyciągnął wreszcie uwagę polskich mediów, bo za granicą ociera się już o status grającej legendy. A tak poza tym, to teledysk do Ov Fire And The Void, zarówno wizualnie jak i muzycznie wręcz urzeka.



Po przesłuchaniu teledysku Ex Deo do Romulus – piosenki promującej debiutancką płytę wokalisty Kataklysm, myślałem, że będzie to odkrycie roku. Coś w tym jest. Całość jest dziełem naprawdę niezwykłym, zarówno pod względem muzycznym jak i merytorycznym. Myślałem jednak, że przyciągnie mnie na dłużej, a tak się nie stało. Swoją drogą - w jednej piosence wokalnie udzielił się właśnie Nergal. Spodziewałem się też więcej po nowym dziele Cryptic Wintermoon - Fear. Również i w tym przypadku moją uwagę przykuła zaledwie jedna (ale za to jaka!) ballada – One of Your Sons is Coming Home. Reszta zła nie jest, ale w porównaniu z poprzednimi płytami, kroku w przód też nie widać. Rozczarowała natomiast nowa płyta Graveworm. Nie jest to zespół łatwy do odbioru, a kierunek w jakim podążają ten odbiór jeszcze bardziej utrudnia. Przynajmniej dla mnie.

W 2010 czekam na:


Zapowiada się na to, że 2010 rok będzie wręcz ociekał świetnymi nutami. Agalloch zapowiada powrót do nieco cięższych i mroczniejszych brzmień. Za niecały miesiąc premierę będzie miał nowy album Rotting Christ, a zza horyzontu wyłania się w końcu druga płyta Wintersun. Trudne zadanie czeka zwłaszcza Jariego Mäenpää z Wintersun, który na swoim koncie ma tylko jedną płytę własną (genialną co prawda) i jedną, jako frontman wspomnianego wyżej Ensiferum. Czy da radę? Materiał jest już ponoć gotowy od długiego czasu i niewiadomą jest jedynie to, czy Jari upora się ze swoimi prywatnymi problemami. Jeśli tak, to obstawiam w ciemno, że będzie kurewsko epicko.
A dalej - nareszcie nadchodzi nowy album Slumber! Pierwsza i jak dotąd jedyna płyta jest dla mnie absolutnym ewenementem brzmieniowym. Czy po 6 latach zespół będzie jeszcze pamiętał, jak tworzyć genialną muzykę? Póki co pojawiły się na ich stronie myspace 3 próbne kawałki. Dodam, że o dosyć zaskakującej aranżacji. Wygląda na to, że można się spodziewać sporo mrocznego ambientu spod znaku gęsiej skórki i przyznam, że bardzo mi się to podoba.

To oczywiście nie wszystko! Nowymi dziełami uraczy nas Catamenia, Dark Tranquillity, Kalmah, Shade Empire i być może również Noumena.

Tak naprawdę liczę jednak na to, że zostanę pozytywnie zaskoczony czymś nowym. Życzę sobie, aby 2010 rok był pełen muzycznych niespodzianek, kolejnych odkryć i ciekawych zwrotów akcji.


Polityka:


W tym roku zupełnie przeszła mi bokiem. W zasadzie wszystko to, co mnie jakoś ruszyło, opisałem na blogu.


Film:

Miałem to napisać w osobnym temacie wcześniej, ale że nie było czasu, to w skróconej wersji napiszę to teraz. Avatar!!! Udało mi się go pooglądać przed samym końcem roku. Powiem tylko tyle - chrzanię malkontentów :) Historia jest powszechnie znana, powtarzana i dosyć prosta, ale to dla mnie akurat niczego nie zmienia (co ciekawe, Cameron miał w głowie wizję tego filmu jeszcze przed powstaniem chociażby Pocahontas, do której jest porównywany Avatar, ale zdecydował się poczekać na moment, w którym technika w pełni pozwoli na jego nakręcenie – i chwała mu za to). Ten film nie powstał po to, aby zagłębiać się w meandry zawiłości, tylko po to, aby dać się porwać w świat Pandory i zapomnieć o naszym szarym skrawku galaktyki. Tak też i ja nie poszedłem do kina, oczekując skomplikowanej fabuły czy na siłę wepchanej oryginalności. Poszedłem po to, żeby dobrze się bawić. Tego właśnie krytycy nie za bardzo rozumieją i szczerze im współczuję. Faktem jest, że nie było jeszcze takiego, co by każdemu dogodził. Avatar nie jest filmem wybitnym, ale wnosi do kinematografii „to coś”. Ma szansę stać się tym obrazem, który wyznaczy jakąś ścieżkę dla przyszłych trójwymiarowych filmów. Po seansie wydusiłem z siebie tylko jedno zdanie: ja chcę więcej takich filmów. Jeśli będzie jeszcze wyświetlany w nieco bliżej położonym kinie, a z tego co mi wiadomo - będzie, na pewno nie będzie mi żal kasy na kolejny seans. 12 lat przyszło czekać na nowy film Camerona. Poprzedni – Titanic – ustanowił rekord w ilości zarobionych pieniędzy. Obecny – Avatar – będzie tym, który Titanica wreszcie zatopi. Zaiste Cameron to maszynka do robienia pieniędzy i uważam, że w pełni na nie zasłużył.

Co do pozostałych filmów – było kilka ciekawych, które zwróciły moją uwagę, a oto niektóre z nich:
Bękarty Wojny – Brad Pitt ponownie udowadnia, że potrafi zagrać chyba każdą rolę w sposób ciekawy i zapadający w pamięć.
Dystrykt 9 – oryginalny pomysł i niezwykłe wykonanie za wcale nie takie duże pieniądze – pstryczek w nos dla Hollywood.
Prawo Zemsty – trzymający w napięciu thriller, z ciekawą historią i świetnym klimatem.

Cały rok 2009 upłynął mi raczej pod znakiem świetnych starszych filmów, których wcześniej nie miałem o dziwo okazji pooglądać: Gran Torino, Tańczący z Wilkami, Skazani na Shawshank, Braveheart, Podziemny Krąg, Lista Schindlera, Chłopcy z Ferajny, Pulp Fiction, Wściekłe Psy.

W 2010 czekam na:

Póki co mam zaznaczone: Alicja w Krainie Czarów Tima Burtona i Ostatni Władca Wiatru. Tutaj akurat liczę na to, że dobre filmy będą się po prostu co jakiś czas pojawiały i dane mi będzie je w miarę możliwości obejrzeć.


Prywatnie:

Jak każdy rok, 2009 miał swoje wzloty i upadki. Z tych jaśniejszych stron – udało mi się zdobyć wykształcenie wyższe i zdobyć zadziwiającą formę pracy, w co nie do końca jeszcze wierzę. Poza tym sprawiłem sobie wreszcie nowego kompa. Strony szare, to rozpoczęcie kolejnego etapu kształcenia. Szare dlatego, bo mam już coraz mniej chęci na powtarzanie w kółko nudnych regułek. Dość mam polskiego systemu oświaty, szarych murów i pierdolniętych ludzi, którzy nigdy nie powinni zostać dopuszczeni do nauczania innych. Moja cierpliwość w tym aspekcie sięga powoli punktu krytycznego.
Ze stron ciemniejszych… Kilka wątków, w tym jeden bardzo bolesny.

A resztę pozostawię dla siebie :)



Podsumowanie:

Jak widać, sporo miejsca w moim życiu zajmuje muzyka. Na tym polu rok 2009 uważam za całkiem udany, choć czuję, że nadchodzący będzie lepszy. Rok 2009 był dla mnie swoistą przejściówką emocjonalną, w której wiele z tych emocji musiałem tłumić i nie dać im wejść sobie na głowę. Był rokiem dosyć męczącym, pełnym wyrzeczeń i momentami bardzo nerwowym.
Z drugiej strony miał swoje lepsze momenty, które na pewno pozostawią we mnie trwały ślad do końca życia. A kiedy nastąpi ten koniec? Mam nadzieję, że nie w 2010 roku. Mam jeszcze parę spraw do załatwienia :)

I tym optymistycznym akcentem, czopek w...


The End

czwartek, 7 stycznia 2010

I ty możesz być emo!



"17 użytkowników chce to zrobić
2 użytkowników już to zrobiło

3 osoby trzymają kciuki
"


Ludzie nie przestaną mnie zadziwiać...

piątek, 25 grudnia 2009

Metal Christmas



Last Christmas
I ripped out your heart
But the very next day
I threw it away
This year
You're crawlin' on your knees
To kick in your face is my passion

Once bitten and twice shy
Just keep the distance
And you will stay alive
Tell me baby
Do you recognize this
Well, it's been a year
But I don't give a shit

I wrapped it up and sent it
With a note saying: "I hate you!!!"
Get it?!
Now you know, what hell is alike
And if you kissed my feet
I would kick in your face again

A blood-stained room
Friends with open guts
You're hiding from me
And your soul dies
You always knew I was someone to die for me
I was a wolf in sheeps clothing

I'm shattering your face with the fire in my heart
A man undercover an I tear you apart
Now i found a real love and you never fool me again


Amen :)

wtorek, 22 grudnia 2009

Wyobcowany przez Niemców...


Ponad rok temu wylęgła się maszkara, nosząca znamię kultowej serii. Potwór, którym wielu się zachwycało. Badziew, przed którym wielu upadło na kolana i śpiewało peany na jego cześć. Ślepi, naiwni głupcy.

Nie jestem recenzentem, nikt mi za opinię nie płaci i nie muszę utrzymywać się w światowej średniej, wystawiając czemukolwiek oceny. A te, w przypadku gry Call of Duty: World at War, bo o niej tutaj mowa, są... Cóż, przyjrzyjmy się im:

IGN: 9,2/10
GameSpy: 4,5/5
Gameplanet: 9/10
GameZone: 8,5/10
itd...
Ogólna średnia: 8,5/10 (na podst. 26 recenzji) (*)

Dodatkowo wspomnieć należy o 11 milionach sprzedanych egzemplarzy. Ideał? Gra perfekcyjna? Otóż nie.

Właściwie, to zupełne tego przeciwieństwo. Absolutny gniot i prawdopodobnie jedna z największych fars, jakie rynek gier komputerowych wypluł w całej swej egzystencji. Dlaczego?

Po pierwsze, jest tak nudna, że przejście jednej misji zajmowało mi średnio 2 dni, bo po każdym "autosejwie" musiałem się zdrzemnąć. Jest tak liniowa, że miałem wrażenie, jakbym grał w polskim filmie wojennym klasy B, otoczony przez pielgrzymkę upośledzonych krewetek, śpiewających niemieckie kolędy. Jak zwykle trzeba wszystko robić samemu - cały oddział za plecami robi jedynie za statystów. Przeciwnicy mają oczywiście respawna, więc w jednym miejscu można siedzieć nawet do 2012 roku i oni nadal będą wyskakiwać zza pleców. To był dobry chwyt w amatorskich produkcjach z kosza w Biedronce za 9,99, a nie w najlepszej wojennej serii na PC! Najlepszym wyjściem jest po prostu bieg. Niczym Forrest Gump - biegniemy jak najdalej, a wtedy banda idiotów - mając zaprogramowane, że musi trzymać się blisko - biegnie za nami i pięcioma strzałami pacyfikuje wszystkich. To nic, że przed sekundą naparzali milion magazynków w powietrze albo w miejsca, w których dawno już przeciwnika nie było. Ważne, że posuwamy się do przodu.

Przeciwnicy też są zresztą arcyciekawi. Z daleka potrafią urwać łeb jednym strzałem, ale z bliska nie trafiliby nawet z shotguna w Empire State Building. Zamiast tego - czym tak podniecali się wszyscy recenzenci - biegną na nas z bagnetem, krzycząc "banzaiiii!" Za pierwszym razem to było ciekawe. Za piątym nieco śmieszne. Za dwusetnym już mdliście żenujące. Rozumiem że tak to właśnie wyglądało podczas wojny na Pacyfiku z Japończykami - 5 błaznów zamiast po prostu strzelić w łeb jankesowi, biegło na pewną śmierć pod lufę miotacza ognia, niczym nadpobudliwe lemingi. Brawo.


Wbrew pozorom, nie da się tędy przejść, cegła jest za wysoka.


Wszędobylskie skrypty, których namiastką były właśnie wspomniane wcześniej pielgrzymki baranów, czekających na ruch do momentu, aż wejdę w odpowiednią dziurę, zaniżają poziom tej gry do infantylnej, źle wyreżyserowanej grywałki. W poprzednich częściach czuć było pewną grozę wojny i specyficzny klimat. One też były "wyreżyserowane" skryptami, ale były porywające, szokujące, wyrywające serce przez uszy. W World at War wieje jedynie stęchlizną przeżutej , przetrawionej milion razy i wydalonej padliny. A przykłady na sztampę? Proszę:

A: - They have killed the sarge!
B: - You'll going straight to hell!

Gdybym był Japończykiem, właśnie osrałbym się ze strachu, bo Amerykanin powiedział, że pójde do piekła - zabiłem mu sierżanta. To tak, jakbym się potknął i zamiast "o kurwa!" powiedziałbym "kurka wodna, nie spodziewałem się tej nierówności terenu". A tu następny - postrzelili jednego z naszych:

"Bring the fucking doctor here..."

Wojna? Kule świszczą nad głową? Japończycy strzelają z drzew? A gdzie słynne "MEEEEEDDDIIIIICC!!!"?
Moim faworytem i tak jest jeden dialog z przerywnika na ładowanie mapy - raport o trudnej sytuacji:

A: - Status report?
B: - The last few months on Okinawa have taken their toll... Morale is low. It's the rain, sir... and the mud. Tanks are getting bogged out. Supplies aren't getting through... We can't even get the wounded out...
A: - Yes, sir... Understand...

Tak, wypowiadane właśnie takim tonem i zapisane z tymi "..." na końcu, bez wykrzykników. Dramatyzm tej sytuacji zmusił mnie do zastanowienia się nad sensem życia. Żałuję, że nie miałem pod ręką żyletek, bo miałem ochotę z rozpaczy się pociąć. Nasuwa mi się skojarzenie z wypowiedzią Jacka Braciaka w jednym odcinku "Kuba Wojewódzki Show" na temat różnicy między amerykańskim a polskim serialem. Latający Cyrk Monty Pythona nie wymyśliłby tego lepiej.

Na osobną notkę zasługuje też muzyka. Trzeba mieć naprawdę niezły tupet, aby do takiej gry dodać ostrzejsze, gitarowe riffy. Widać, że ktoś miał bardzo ambitną wizję, albo za długo grał w Painkillera. Niestety, w takich przypadkach na wizjach łatwo się przejechać. Owszem, to moje rytmy, to moja muzyka, ale, do kurwy jasnej, co ona robi w czymś, co określa się samo na końcu mianem "hołdu, złożonego 60 milionom istnień ludzkich straconych podczas tej wojny"? Czy paląc skośnookich napalmem lub odbijając szwabom ostatni ich bastion - Reichstag - naprawdę mam się wczuć w to, co widzę, słysząc muzykę metalową/rockową? Brakowało jeszcze tylko tego, żeby podczas "nocnych" misji we wtórze sypiących ogniem karabinów zabrzmiało coś na modłę "Poker Face". Kompletnie żałosny strzał w stopę, przepełniający czarę goryczy. Jeśli ktoś chce wprowadzić coś innowacyjnego do gry, to niech to robi w miejscu, gdzie to się przyda (w tym przypadku w dowolnym wybranym miejscu), a nie rozpierdalając to, co było akurat wcześniej świetne.


- Januszku, Niemce po prawej! - No przecież się nie rozdwoję...


Poziom absurdu World at War wykroczył poza moją percepcję na każdej płaszczyźnie. To naprawdę czubek góry lodowej, bo piszę to jakieś 2 tygodnie po tym, jak tę grę skończyłem - na świeżo byłoby jeszcze więcej jadu. Właściwie, to po krótkiej sesji z tym gniotem, miałem ochotę zarżnąć każdego, kto nieszczęśliwie stanąłby mi na drodze. Tak, gry wywołują jednak agresję, ale nie tym, co przedstawiają, ale jak żałosne potrafią być. Zdążyłem trochę ochłonąć.

Tak naprawdę dopiero teraz do mnie dotarło, jak wbite w schematy i poprawne politycznie są całe rzesze redakcji pism i portali o grach, jeśli chodzi o wielkie tytuły. Bo nie czarujmy się, wielu z nich na sam wydźwięk tytułu "Call of Duty" ma w gaciach mokro. Nowy CoD? No więc z góry zakładamy, że będzie boski i że trzeba będzie rozpływać się w zachwytach, a nawet jak będzie o kant dupy potłuc, to damy tą ósemeczkę, bo się należy. Pieprzyć ich.

Call of Duty: World at War to jedna z najgorszych gier, w jakie dane mi było zagrać. Toczyłem wewnętrzną wojnę z samym sobą, aby w ogóle ją skończyć, z nadzieją, że może jednak następna misja będzie "epicka" i trąci typowym klimatem serii. Z nadzieją, że jednak jest w niej coś, co zasługuje na tak wysokie oceny. Zmuszałem się do każdej kolejnej misji, z samego jedynie szacunku dla marki, jaką wyrobiło sobie na przestrzeni lat CoD. O słodka naiwności...

To już jest koniec, nie ma już nic...


Plusy:
+ Możliwość postrzelania do Niemców
+ Szybko się odinstalowuje
+ Grafika lepsza niż w Descencie ;)
+ Są gorsze gry

Minusy:
- CAŁA RESZTA

Moja ocena: 3/10 (z litości)

Giń, przepadnij i nigdy więcej nie pokazuj mi się na oczy.


PS
A już niedługo część druga. Nie mogę się doczekać.


(*) Źródło: gamespot.com