sobota, 28 listopada 2009

Powołani do grzechu A.D. 325 część II




Kiedyś już pisałem o czymś podobnym, ale to było na polskim podwórku i na niewyobrażalnie mniejszą skalę. Tym razem się tak nie rozpiszę, bo i po co? Szczena na podłodze... Wielu wierzących wytyka ateistom, że skoro nie wierzą, to dlaczego się tak ich czepiają, dlaczego sobie tym zawracają głowę, dlaczego wyśmiewają, itd.

I odnośnie tego właśnie mam tylko dwa pytania, drodzy chrześcijańscy krajanie.

1. Jak tego nie robić? Nie da się. Obok takiego poziomu głupoty po prostu nie da się przejść obojętnie. Tzn. można, owszem, ale nie wtedy, kiedy tak poważne sprawy zaczynają wypływać na wierzch. I znowu... I jeszcze raz... I liczby rosną już w setki. Ciężko sobie wyobrazić, ile takich przypadków jest na całym świecie, ale zapewne wolałbym nie wiedzieć. I drugie pytanie...

2. Kto inny ma to robić? Z ciemnotą walczyć trzeba. Ktoś musi to robić, bo wy od kilkunastu stuleci nie potraficie kiwnąć nawet palcem, łykając wszystko, co samozwańcy wam wciskają. I jeśli przyjrzycie się temu, jacy ludzie mieli największy wkład na rozwój w dziejach ludzkości, jakie były ich stosunki z Kościołem, jakie preferencje wierzeniowe miała i przez cały ten czas ma większość naukowców i ogólnie ludzi bardziej światłych od przeciętnej, wnioski nasuną się same. Chociaż nie, nie nasuną się, bo to jak tłuczenie łbem w Tamę Hoovera.

Wymuście na swoich "pasterzach", żeby znieśli chociaż ten celibat w trzy kurwy, niech sobie moczą legalnie, bo z was się już czasem nawet nabijać nie chce, takie to żałosne i smutne zarazem.

A pisał o tym będę nadal. Czemu? Patrz punkty #1 i #2.

PS
Za słownictwo nie przepraszam.

wtorek, 24 listopada 2009

Why So Serious?


Batman Begins

Czytając jakiś czas temu recenzję gry Batman: Arkham Asylum nie mogłem się nadziwić zachwytom, jakie wzbudziła ona w recenzencie. Moja pamięć do tego typu tworów sięga bowiem nieco dalej, niż do ostatniego filmu z nietuzinkowym Ledgerem w roli Jokera i zabarwiona jest niestety sceptycyzmem. Dlaczego?


Przyznam, że idol z dzieciństwa w pewnym momencie życia zaczął mnie nieco śmieszyć. Na taki stan rzeczy wpływ z pewnością miał film Batman i Robin, no i postać tego drugiego ogólnie. Wiem, że bardzo dawno temu (i mowa tu o całych dekadach) Człowiek Nietoperz był mniej mroczny i że postać tego irytującego pajaca w jakiś sposób do tego wszystkiego pasowała. Później jednak nastąpiła zmiana klimatu (*) i osmarkany cyrkowiec w oczojebnej zielono-żółto-czerwonej piżamie pasował tam jak świnia do siodła. No i ta sprawa z majtkami ubieranymi na wierzch. Wiem, po prostu zdziadziałem, ale nawet na Mrocznym Rycerzu zdarzyło mi się kilka razy uśmiechnąć.

Nastrojom nie sprzyjał też fakt, że do tej pory praktycznie wszystkie "egranizacje" komiksowe i filmowe (Arkham Asylum nie ma nic wspólnego z ostatnim filmem - i dobrze) nie powalały. Te drugie w dodatku były budżetówkami, wydawanymi na szybko, aby premiery zbiegły się w czasie. Tego się właśnie spodziewałem po tej grze.


Batman Returns

Niepotrzebnie. Właściwie do czego bym się w niej nie przyczepił, wszystko jest dobre lub bardzo dobre. Ba, zdarzają się tu elementy wybitne. Wszystko zaczyna się w chwili, kiedy Batman eskortuje Jokera do słynnego zakładu karnego, gdzie lądują wszyscy "wybitni" przestępcy. Tym razem coś tu jednak nie pasuje. Joker zbyt łatwo dał się złapać i dopisuje mu dziwny - nawet jak na niego - humor. Obawy te nie są na wyrost. Joker z łatwością wymyka się strażnikom, a wszystko okazuje się długo przygotowywaną pułapką na alter ego Bruce'a Wayne'a. Rozpoczyna się chora zabawa psychopaty, sterującego całym kompleksem i jego zawartością. Ta zasługuje tutaj na szczególne uznanie. Znajduje się tutaj niemal cała śmietanka towarzyska, jaką Batman wcześniej zamknął i każdy ma zamiar dorwać się do jego tyłka (żeby go skopać oczywiście). Pojawiają się m.in. Harley Quinn, Killer Croc, Bane, Trujący Bluszcz, Victor Zsasz czy kapitalny Scarecrow. Starcia z tym ostatnim zapadają na długo w pamięci, kiedy wdziera się do umysłu Batmana i... Szczegółów nie zdradzę :)

Już na pierwszy rzut oka widać, że gra prezentuje się przepięknie. O ile graficzne fajerwerki w pewien sposób oddać mogą zamieszczone screeny, o tyle wyczynów głównego bohatera nie da się już tak łatwo opisać. Ta góra mięsa jest tak sprawna, że raka spaliłby przy niej nawet Bruce Lee. Walcząc z dziesięcioma oprychami na raz czujemy się, jakbyśmy połączyli lekcję baletu i festiwal mieszanych sztuk walki.


W walce z użyciem kończyn przeciwnicy raczej nie mają wielkich szans, lecz kiedy w ich rękach pojawia się broń, otwarte starcie nie ma większego sensu. Tutaj kolejny olbrzymi atut gry - pojawiają się elementy skradanki, w których stajmy się Predatorem i po cichu likwidujemy kolejnych przeciwników. Ci, widząc co się dzieje, a nie wiedząc, gdzie jesteśmy, zaczynają świrować. Pojawiają się też elementy detektywistyczne. Batmanowi towarzyszy jak zwykle najnowocześniejsza, najbardziej batzajebista battechnologia, jaką ta batplaneta widziała. A to mamy nastawić specjalne batsensory i się gdzieś czemuś przyjrzeć, a to iść śladem przeanalizowanych wcześniej cząstek DNA ofiary, z ustawioną widocznością tylko na te najświeższe... Uśmiech parę razy się na moim ryju pojawił, bo chyba gdzieś coś podobnego widziałem.


Batman Forever!

Nie przeciągając - tak forma jak i treść tej produkcji bardzo pozytywnie mnie zaskoczyły i dlatego dzielę się swoimi wrażeniami. Wspomnę tylko, że gdy ukończyłem wątek główny, okazało się, że za mną dopiero 67% gry. Wśród wymienionych przeciwników nie podałem specjalnie Człowieka Zagadki, który nie pojawia się bezpośrednio w grze, ale pozostawił na całej wyspie dokładnie 240 ukrytych bonusów i łamigłówek. Zbierając je, odblokowujemy nowe zdolności, kolekcjonujemy karty różnych postaci z komiksów, taśmy z przesłuchań niektórych czarnych charakterów i odkrywamy największą tajemnicę zakładu. Rzadko która gra potrafi bawić takimi dodatkami równie mocno, jak samym głównym zadaniem.

Podsumowując, Batman: Arkham Asylum to z pewnością jedna z lepszych gier, w jakie dane mi było zagrać, nie tylko ostatnimi czasy. W dodatku kończy się sugestywnym filmikiem, który podpowiada nam, że to nie koniec historii...


A tutaj dwa krótkie trailery, z pewnością warte zobaczenia.






(*) Od czasów genialnej opowieści Knightfall (Upadek Rycerza, lecz czyta się to tak samo jak Nightfall, czyli zapadnięcie nocy). Niejaki Bane (występuje również w grze jako jeden z bossów), dysponujący olbrzymią siłą i nieprzeciętnym umysłem uwalnia wszystkich zbirów z Arkham. Batmanowi co prawda udaje się ich ponownie złapać, ale płaci za to ogromną cenę - wymęczony fizycznie i psychicznie przegrywa walkę z samym Bane'em, który łamie mu kręgosłup i upokarza przed całym Gotham. Zniszczony Bruce Wayne porusza się od tej pory na wózku pod opieką Alfreda. To nie koniec dramatu. W międzyczasie pojawia się w mieście drugi Batman, wyjątkowo brutalny i pozbawiony skrupułów oszust...

niedziela, 22 listopada 2009

Panie Ciemności, czemuś mnie opuścił?


Za miesiąc będę się z tego wpisu śmiał i pewnie go usunę. No nic. Piszę, zanim się rozmyślę.

Mówi się, że trzeba być otwartym na nowe rzeczy. Wszechstronność i elastyczność umysłu sobie zawsze ceniłem, a szerokie horyzonty muzyczne... Dobra, tyle tematem wstępu.

Przeglądając sobie pewne mrokiem spowite czeluście sieci, natrafiłem całkiem przypadkiem na wzmiankę o jakimś zespole z gatunku - uwaga - Rap Metal. Uśmiechnąłem się i popełzałem w dalsze odmęty smrodu i zgnilizny, kręcąc głową z niedowierzaniem, czego to ludzie nie wymyślą.
Nie wiem, czy wpływ na to miało zżeranie pizzowego placka i chlanie kawy o wpół do trzeciej w nocy, ale ciekawość okazała się ode mnie silniejsza (moja wado-zaleta wrodzona) i postanowiłem, że sobie swe od kilku tygodni zespawane horyzonty poszerzę. No bo niby że jak? Rap z metalem? Myślę - koleś będzie rapował growlem (he he), to się nakryję nogami. Może wcześniej iść po jakiś tramal?

Sama nazwa zespołu nie brzmiała zbyt obiecująco. Hollywood Undead. Że Jackson skomercjalizował zastępy zombiaków, to wiedziałem, ale teraz na nich łapska kładzie Bulwar Zachodzącego Słońca? Z pewną obawą wystukałem tenże hamerykański twór na Jutubie. Nie da się zaprzeczyć, że to co zobaczyłem, nieco mnie zmroziło. Dziwne, całkiem zresztą fajne maski, machanie rękami, coś tam o cięciu się, wytatuowane chudzielce, apaszki, coś o cyckach, cipkach, piciu, machaniu wacławami... Co ja tu robię? Ci, którzy zauważyli już poniżej, że otagowałem to jako "Polecam" zapewne domyślają się, co było dalej.

Tak, pozostawiłem na chwilę uprzedzenia na boku, wdziałem maskę wespół z wyżej wymienionymi panami i postanowiłem się w to trochę pobawić. I teraz właśnie następuje przełom... Podobało mi się.

Słyszałem już gdzieś coś podobnego wcześniej. Cypress Hill? Nie no, profanacja - zbyt cukierkowe, co ja gadam. Linkin Park? Nie do końca. Bardziej LP z Eminemem na wokalu, zamiast Chestera. Slim Shady ma bowiem w swoim repertuarze kilka utworów w podobnym klimacie. A że go lubię i kiedyś zasłuchiwałem się także w Linkinach, całość przypadła mi nawet do gustu. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że jakieś 10 lat temu Hollywood Undead byłoby pewnie moim ulubionym zespołem, ha ha! Brzmią dla mnie świeżo i ciężko mi tę muzykę do czegoś porównać. Zapewne też każdy, kto to przeczyta, już o nich wcześniej słyszał. Wybaczcie zatem, żem zaciemnion w takich sprawach, ale MTV i inne tego typu dziwadła oglądałem ostatnio jakieś 5 lat temu.

Teraz tytuł tego wpisu nabiera głębszego znaczenia. I być może pierwsze zdanie jakie napisałem znajdzie odzwierciedlenie w rzeczywistości. Trudno, u ha ha - powiedział wiszący na suficie nietoperz, obsrywając sobie głowę - takie życie.

Aha, bym zapomniał. Natknąłem się na pewien komentarz, w którym ktoś tam określił HU jako Metallicę dzisiejszych czasów. Pozwolę sobie ustosunkować się do tego pod tym linkiem.

A teraz idę się pociąć ;)


Nasze Polskie Bezkrólewie


Tadaaammm! Powróciłem. Albo mi się wydaje, albo zaniedbałem ostatnio tego bloga. Ostatnio => przez 4 miesiące. Mógłbym co prawda szukać jakichś wymówek, ale nie o tym miałem pisać. Wiele się przez ten czas wydarzyło i małe podsumowanie huknę może pod koniec roku (o ile po tej notce nie zrobię sobie przerwy na kolejne 4 miechy, ha ha!).

Donaldó Tuskó wpadł dziś na, jak mu się zdaje, genialny pomysł - zniesienie powszechnych wyborów prezydenckich! Pomysł arcyciekawy, biorąc pod uwagę fakt, że i tak nie ma na kogo w tym kraju głosować. Wyobraźmy to sobie - Lud (*) by sobie spoczął, obejrzał na spokojnie niedzielną Familiadę, Jakąś Tam Melodię, urządził na spokojnie grilla, itd. Czyż to nie piękny scenariusz?
To nie wszystko! Potraficie sobie wyobrazić oszczędności Państwa? Ostatnie wybory prezydenckie kosztowały ponad 227 mln złotych, a w komisjach obwodowych zasiadło ok. ćwierć miliona osób. (**) Nie wspomnę o hekto-litro-tera-bajtonach zbędnej makulatury, która, zamiast być teraz przerabiana na srajtaśmę, mogła sobie nadal gdzieś tam rosnąć. Chociaż... może teraz brzmię jak zielony terrorysta; wymażcie ten ostatni argument.

Dość zachwytów, czas ponarzekać. Kpina iście galaktyczna - tak bym to określił. Po to właśnie ktoś obrywał po gnatach przez kilkadziesiąt lat, aby teraz Zenek Mucha mógł w tę niedzielę sobie pójść i zadecydować o losach kraju, wybierając swojego prezydenta. I wielki człon komu do tego, na kogo on zagłosuje i czy w ogóle zagłosuje. To właśnie cały urok demokracji. Pomijając nawet fakt, że cały ten bajzel jest iluzoryczny, bo przeciętny człowiek nie ma pojęcia, skąd się biorą ci kandydaci, kim oni są, czego chcą i czy mają coś w głowie. Przeciętny człowiek ogląda jedynie telewizję i widzi, kto struga z siebie większego durnia. A że dla rolnika głupa struga inteligent, to będzie głosował na "swojego". I vice versa. Niech każdy kto głosował spojrzy w lustro i powie, czy przeczytał chociażby program partii, na którą głosował, czy odbywało się to na zasadzie kolesiostwa i wyboru "mniejszego zła"?

Ja się osobiście przyznaję, że należę do tej ostatniej kategorii. Czas jednak mija, różne rzeczy się dzieją i zastanawiam się, czy to było faktycznie to mniejsze...
Anyway - z niecierpliwością czekam na czasy, kiedy Cyrk przy Wiejskiej zapadnie się pod ziemię, a na jego miejscu wyrośnie nowy, taki z kompetentnymi klaunami. Bo polityka cyrkiem będzie zawsze. Ja jednak klaunów zmieniłbym na błaznów i przywrócił Polsce reprezentatywnego króla. Takiego, który autentycznie byłby charyzmatyczny, mądry i błyskotliwy. Takiego, który miałby częściową władzę wykonawczą. Który pojechałby w dyplomację i wziął się za łby z innymi "królami". Kraj zaczął by przypominać to, czym był dawno temu i czym powinien być. Naród powinien mieć charakter, a póki co, to nie za bardzo wiadomo o co chodzi i każdy sobie rzepkę... z Tuskó na czele.


(*) Specjalnej Troski.
(**) Źródło: http://wiadomosci.polska.pl/