Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Świat. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Świat. Pokaż wszystkie posty

sobota, 16 stycznia 2010

2009 w czopku



Nareszcie znalazłem trochę czasu żeby to napisać. Najwyższa pora zrobić małą retrospekcję minionych dwunastu miesięcy. A cóż się działo w 2009 roku? Całkiem sporo, bo i zaatakowała nas niesamowicie krwiożercza świnia, zwana grypą, bezczelnie zabita została ikona muzyki pop, odkryto wodę na Księżycu, Barca zdobyła wszystko co możliwe, rozbłysnęła gwiazda Justyny Kowalczyk, polska reprezentacja odpadła w walce o Mistrzostwa Świata w piłce nożnej, Buzek został przewodniczącym Parlamentu Europejskiego, Kaczyński podpisał traktat lizboński, zniesiono w Polsce obowiązkową służbę wojskową, zima zaskoczyła drogowców, a Samoa wprowadziło ruch lewostronny ;)

Jeśli chodzi o moje doświadczenia, postanowiłem je poukładać tematycznie. Być może w przyszłości ułatwi mi to czytanie tego wpisu i uporządkuje wspomnienia. W zasadzie bowiem chyba tylko dlatego to piszę.


Muzyka:


Jak zwykle przytrafiło się kilka okresów, w których miałem totalnego bzika na punkcie wyszukiwania czegoś nowego. Niestety nie był to tak obfity dla mnie rok jak poprzedni. Zacznę od tego, co inni zawsze zostawiają na koniec (w linkach przykładowe piosenki na YouTube).

Niespodzianka roku:



Pisałem o niej całkiem niedawno tutaj. Zupełnie przypadkiem trafiłem na niemiecki Dark Age i jego nową płytę – Acedia. Przyznać muszę, że to kawał dobrego materiału, odbiegający nieco od kanonów i zawierający w sobie całkiem sporą dawkę pozytywnej energii. Widziałem różne recenzje tej płyty, pisane przez różnych ludzi. Fani klasycznego death metalu mieszali ją z błotem i wystawiali najniższe oceny, inni uznawali ją za solidną płytę z paroma świetnymi momentami. Ile ludzi, tyle opinii. Dla mnie była przede wszystkim powiewem świeżości. Nie znałem Dark Age wcześniej, nie czekałem na tę płytę, nie miałem o niej zielonego pojęcia, a gdy wyskoczyła zza rogu jak Filip z konopi, łyknąłem ją bez zająknięcia. Na tym właśnie polega cały urok niespodzianek.

Odkrycia:



Prócz wspomnianej niespodzianki roku, na tym polu wyróżnił się chyba tylko Obscurant. Totalnie obskurny melodic death metal, z wokalem tak niezrozumiałym, że tekstów piosenek nie znalazł nawet sam wujek G. A jeśli on czegoś nie znajdzie, znaczy, że to nie istnieje. Stwierdzam zatem, że to nie wokal, a nowy instrument stworzony z poskręcanych ogórków kiszonych i polewy mlecznej, a sam zespół stworzony został z myślą o karaoke. Nie zmienia to faktu, że miażdży cycki.
Na słowo wspomnienia zasłużyła jeszcze rosyjska Dominia – bardzo ciekawy MDM z nietypowymi wstawkami smyczkowymi i… Samael. Tak, ten Samael, a raczej jego industrialny okres. Wcześniej jakoś nie mogłem się przekonać, ale tym razem poszło gładko. Tak nawiasem mówiąc, nowa płyta wydana właśnie w 2009 zupełnie mnie nie chwyciła. Monotonna i wszystko tam na jedno kopyto.

Nowości:



W 2009 roku na świat przyszły nowe dzieci fińskich gigantów metalowych brzmień – Amorphis i Insomnium. Płytka tych pierwszych – Skyforger – okazała się absolutnym majstersztykiem. Napisałem jej recenzję, więc nie będę się powtarzał. Dzieło znakomite i ostatecznie w moim odczuciu płyta roku.
Więcej natomiast oczekiwałem od płyty Across the Dark, mojego ulubionego Insusia. Czekałem z wypiekami na twarzy, z odciskami na tyłku i wgnieceniami dookoła uszu (od słuchawek), a dostałem… bardzo dobrą płytę. No właśnie, tylko tyle i aż tyle. Insomnium jest tym zespołem, który trzema wydanymi płytami usadowił się w moim rankingu na absolutnym szczycie melodycznego metalu śmierci. Gdyby ktoś spytał mnie kiedykolwiek o definicję tego gatunku muzyki, powiedziałbym tylko jedno słowo – Bitter End. Wydaje mi się jednak, że Finowie, wspinając się na ten szczyt w tak krótkim czasie, zapomnieli o trampolinie i wyżej już chyba nie polecą. I tu jest właśnie problem, bo utrzymać się na szczycie jest ciężko i można się łatwo poślizgnąć. Across the Dark to kawał świetnej muzyki z tej najwyższej półki, jednak czegoś mi tutaj brak. Wstawki z czystym wokalem sygnalizują, że coś zaczyna się zmieniać. Czy na lepsze? Być może za kilka albumów, tak jak było w przypadku In Flames („skończył się na Clayman”), da się powiedzieć, że „Insomnium skończył się na Across the Dark”? Nie sądzę. Nie zmienia to jednak faktu, że najlepszy utwór na płycie, to półtorej minutowa końcówka Equivalence, intro, z którego mogłoby powstać coś całkowicie zapierającego dech w piersiach, chociażby pokroju In the Groves of Death. Te właśnie półtorej minuty odzwierciedla to, czym tak naprawdę urzekł mnie ten zespół.

Co poza tym? Australijski Be’lakor ze swoją drugą płytą – Stone’s Reach. Niesamowity zespół, który przy wydaniu kolejnej tak dobrej płyty jak dwie pierwsze, może stanąć w szranki z wyżej wspomnianym Insomnium! Zróżnicowane, bardzo ciekawe kompozycje z nietypowym, szorstkim wokalem, niepowtarzalnym klimatem i zaskakującymi wstawkami. Czysta poezja i prawdziwa uczta dla fanów takiego rodzaju muzyki. Eargazm.

O duży pozytyw otarłaby się też zapewne nowa płyta Ensifeum - From Afar, gdyby nie fakt, że nie miałem po prostu ochoty na tego rodzaju muzykę przez pewien okres. Ocenę zostawiam więc na kiedy indziej. BTW - teledysk do From Afar według mnie jest kompletna porażką. Ta piosenka ma takiego kopa, że mogłaby zmienić kierunek obrotu księżyca wokół ziemi, a tymczasem przybrana poza wokalistów w teledysku i ich jałowa statyczność wręcz ogłupiaja. Wygląda to tak, jakby ktoś podstawił odgłos szarży Jeźdźców Rohanu pod film dokumentalny o turkuciu podjadku.

Do pozytywów zaliczam też wydanie nowej płyty naszego rodzimego Behemotha - Evangelion. Co prawda zagorzałym fanem nie jestem, często nie słucham, aczkolwiek bardzo szanuję i cenię. Cieszę się, że ktoś taki reprezentuje nasz kraj. Cieszę się, gdy widzę pana Darskiego vel Nergala, zadowolonego z końcowego efektu i brzmienia całej płyty. Cieszę się, że Behemoth przyciągnął wreszcie uwagę polskich mediów, bo za granicą ociera się już o status grającej legendy. A tak poza tym, to teledysk do Ov Fire And The Void, zarówno wizualnie jak i muzycznie wręcz urzeka.



Po przesłuchaniu teledysku Ex Deo do Romulus – piosenki promującej debiutancką płytę wokalisty Kataklysm, myślałem, że będzie to odkrycie roku. Coś w tym jest. Całość jest dziełem naprawdę niezwykłym, zarówno pod względem muzycznym jak i merytorycznym. Myślałem jednak, że przyciągnie mnie na dłużej, a tak się nie stało. Swoją drogą - w jednej piosence wokalnie udzielił się właśnie Nergal. Spodziewałem się też więcej po nowym dziele Cryptic Wintermoon - Fear. Również i w tym przypadku moją uwagę przykuła zaledwie jedna (ale za to jaka!) ballada – One of Your Sons is Coming Home. Reszta zła nie jest, ale w porównaniu z poprzednimi płytami, kroku w przód też nie widać. Rozczarowała natomiast nowa płyta Graveworm. Nie jest to zespół łatwy do odbioru, a kierunek w jakim podążają ten odbiór jeszcze bardziej utrudnia. Przynajmniej dla mnie.

W 2010 czekam na:


Zapowiada się na to, że 2010 rok będzie wręcz ociekał świetnymi nutami. Agalloch zapowiada powrót do nieco cięższych i mroczniejszych brzmień. Za niecały miesiąc premierę będzie miał nowy album Rotting Christ, a zza horyzontu wyłania się w końcu druga płyta Wintersun. Trudne zadanie czeka zwłaszcza Jariego Mäenpää z Wintersun, który na swoim koncie ma tylko jedną płytę własną (genialną co prawda) i jedną, jako frontman wspomnianego wyżej Ensiferum. Czy da radę? Materiał jest już ponoć gotowy od długiego czasu i niewiadomą jest jedynie to, czy Jari upora się ze swoimi prywatnymi problemami. Jeśli tak, to obstawiam w ciemno, że będzie kurewsko epicko.
A dalej - nareszcie nadchodzi nowy album Slumber! Pierwsza i jak dotąd jedyna płyta jest dla mnie absolutnym ewenementem brzmieniowym. Czy po 6 latach zespół będzie jeszcze pamiętał, jak tworzyć genialną muzykę? Póki co pojawiły się na ich stronie myspace 3 próbne kawałki. Dodam, że o dosyć zaskakującej aranżacji. Wygląda na to, że można się spodziewać sporo mrocznego ambientu spod znaku gęsiej skórki i przyznam, że bardzo mi się to podoba.

To oczywiście nie wszystko! Nowymi dziełami uraczy nas Catamenia, Dark Tranquillity, Kalmah, Shade Empire i być może również Noumena.

Tak naprawdę liczę jednak na to, że zostanę pozytywnie zaskoczony czymś nowym. Życzę sobie, aby 2010 rok był pełen muzycznych niespodzianek, kolejnych odkryć i ciekawych zwrotów akcji.


Polityka:


W tym roku zupełnie przeszła mi bokiem. W zasadzie wszystko to, co mnie jakoś ruszyło, opisałem na blogu.


Film:

Miałem to napisać w osobnym temacie wcześniej, ale że nie było czasu, to w skróconej wersji napiszę to teraz. Avatar!!! Udało mi się go pooglądać przed samym końcem roku. Powiem tylko tyle - chrzanię malkontentów :) Historia jest powszechnie znana, powtarzana i dosyć prosta, ale to dla mnie akurat niczego nie zmienia (co ciekawe, Cameron miał w głowie wizję tego filmu jeszcze przed powstaniem chociażby Pocahontas, do której jest porównywany Avatar, ale zdecydował się poczekać na moment, w którym technika w pełni pozwoli na jego nakręcenie – i chwała mu za to). Ten film nie powstał po to, aby zagłębiać się w meandry zawiłości, tylko po to, aby dać się porwać w świat Pandory i zapomnieć o naszym szarym skrawku galaktyki. Tak też i ja nie poszedłem do kina, oczekując skomplikowanej fabuły czy na siłę wepchanej oryginalności. Poszedłem po to, żeby dobrze się bawić. Tego właśnie krytycy nie za bardzo rozumieją i szczerze im współczuję. Faktem jest, że nie było jeszcze takiego, co by każdemu dogodził. Avatar nie jest filmem wybitnym, ale wnosi do kinematografii „to coś”. Ma szansę stać się tym obrazem, który wyznaczy jakąś ścieżkę dla przyszłych trójwymiarowych filmów. Po seansie wydusiłem z siebie tylko jedno zdanie: ja chcę więcej takich filmów. Jeśli będzie jeszcze wyświetlany w nieco bliżej położonym kinie, a z tego co mi wiadomo - będzie, na pewno nie będzie mi żal kasy na kolejny seans. 12 lat przyszło czekać na nowy film Camerona. Poprzedni – Titanic – ustanowił rekord w ilości zarobionych pieniędzy. Obecny – Avatar – będzie tym, który Titanica wreszcie zatopi. Zaiste Cameron to maszynka do robienia pieniędzy i uważam, że w pełni na nie zasłużył.

Co do pozostałych filmów – było kilka ciekawych, które zwróciły moją uwagę, a oto niektóre z nich:
Bękarty Wojny – Brad Pitt ponownie udowadnia, że potrafi zagrać chyba każdą rolę w sposób ciekawy i zapadający w pamięć.
Dystrykt 9 – oryginalny pomysł i niezwykłe wykonanie za wcale nie takie duże pieniądze – pstryczek w nos dla Hollywood.
Prawo Zemsty – trzymający w napięciu thriller, z ciekawą historią i świetnym klimatem.

Cały rok 2009 upłynął mi raczej pod znakiem świetnych starszych filmów, których wcześniej nie miałem o dziwo okazji pooglądać: Gran Torino, Tańczący z Wilkami, Skazani na Shawshank, Braveheart, Podziemny Krąg, Lista Schindlera, Chłopcy z Ferajny, Pulp Fiction, Wściekłe Psy.

W 2010 czekam na:

Póki co mam zaznaczone: Alicja w Krainie Czarów Tima Burtona i Ostatni Władca Wiatru. Tutaj akurat liczę na to, że dobre filmy będą się po prostu co jakiś czas pojawiały i dane mi będzie je w miarę możliwości obejrzeć.


Prywatnie:

Jak każdy rok, 2009 miał swoje wzloty i upadki. Z tych jaśniejszych stron – udało mi się zdobyć wykształcenie wyższe i zdobyć zadziwiającą formę pracy, w co nie do końca jeszcze wierzę. Poza tym sprawiłem sobie wreszcie nowego kompa. Strony szare, to rozpoczęcie kolejnego etapu kształcenia. Szare dlatego, bo mam już coraz mniej chęci na powtarzanie w kółko nudnych regułek. Dość mam polskiego systemu oświaty, szarych murów i pierdolniętych ludzi, którzy nigdy nie powinni zostać dopuszczeni do nauczania innych. Moja cierpliwość w tym aspekcie sięga powoli punktu krytycznego.
Ze stron ciemniejszych… Kilka wątków, w tym jeden bardzo bolesny.

A resztę pozostawię dla siebie :)



Podsumowanie:

Jak widać, sporo miejsca w moim życiu zajmuje muzyka. Na tym polu rok 2009 uważam za całkiem udany, choć czuję, że nadchodzący będzie lepszy. Rok 2009 był dla mnie swoistą przejściówką emocjonalną, w której wiele z tych emocji musiałem tłumić i nie dać im wejść sobie na głowę. Był rokiem dosyć męczącym, pełnym wyrzeczeń i momentami bardzo nerwowym.
Z drugiej strony miał swoje lepsze momenty, które na pewno pozostawią we mnie trwały ślad do końca życia. A kiedy nastąpi ten koniec? Mam nadzieję, że nie w 2010 roku. Mam jeszcze parę spraw do załatwienia :)

I tym optymistycznym akcentem, czopek w...


The End

sobota, 28 listopada 2009

Powołani do grzechu A.D. 325 część II




Kiedyś już pisałem o czymś podobnym, ale to było na polskim podwórku i na niewyobrażalnie mniejszą skalę. Tym razem się tak nie rozpiszę, bo i po co? Szczena na podłodze... Wielu wierzących wytyka ateistom, że skoro nie wierzą, to dlaczego się tak ich czepiają, dlaczego sobie tym zawracają głowę, dlaczego wyśmiewają, itd.

I odnośnie tego właśnie mam tylko dwa pytania, drodzy chrześcijańscy krajanie.

1. Jak tego nie robić? Nie da się. Obok takiego poziomu głupoty po prostu nie da się przejść obojętnie. Tzn. można, owszem, ale nie wtedy, kiedy tak poważne sprawy zaczynają wypływać na wierzch. I znowu... I jeszcze raz... I liczby rosną już w setki. Ciężko sobie wyobrazić, ile takich przypadków jest na całym świecie, ale zapewne wolałbym nie wiedzieć. I drugie pytanie...

2. Kto inny ma to robić? Z ciemnotą walczyć trzeba. Ktoś musi to robić, bo wy od kilkunastu stuleci nie potraficie kiwnąć nawet palcem, łykając wszystko, co samozwańcy wam wciskają. I jeśli przyjrzycie się temu, jacy ludzie mieli największy wkład na rozwój w dziejach ludzkości, jakie były ich stosunki z Kościołem, jakie preferencje wierzeniowe miała i przez cały ten czas ma większość naukowców i ogólnie ludzi bardziej światłych od przeciętnej, wnioski nasuną się same. Chociaż nie, nie nasuną się, bo to jak tłuczenie łbem w Tamę Hoovera.

Wymuście na swoich "pasterzach", żeby znieśli chociaż ten celibat w trzy kurwy, niech sobie moczą legalnie, bo z was się już czasem nawet nabijać nie chce, takie to żałosne i smutne zarazem.

A pisał o tym będę nadal. Czemu? Patrz punkty #1 i #2.

PS
Za słownictwo nie przepraszam.

piątek, 26 czerwca 2009

The time has come... [*]


Jest takie słynne powiedzenie: "śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą". Ciężko sobie bowiem czasem uzmysłowić, że w jednej chwili człowiek jest, a w drugiej może go nie być. Dzisiejsza wiadomość o śmierci Króla Popu - Michaela Jacksona - kompletnie zwaliła mnie z nóg.
Nie byłem nigdy szczególnym fanem jego twórczości, ale to nie ma znaczenia. Są osoby na tym świecie, które wzbudzają emocje niemal na każdym froncie. Michael padał wielokrotnie ofiarą żartów, dowcipów, pomówień i złośliwości, ale zaskarbił sobie podziw milionów ludzi na całym świecie. Ja sam często z niego żartowałem, a ostatnio miałem nawet napisać coś o jego powrocie na scenę.

Stało się inaczej. W wieku 50. lat odszedł jeden z największych artystów naszych dziejów. Jego wpływu na popkulturę i cały rynek muzyczny, a także na całe społeczeństwa, nie da się streścić w kilku zdaniach. Jedno jest za to pewne - jego legenda nie umrze nigdy. W ogóle, wydaje mi się, że niewielu osobom przyszłoby do głowy, że Jacksona może po prostu nie być w pewnym momencie. Życie upomina się jednak o swoje przeznaczenie i przypomina, że nikt nie jest nieśmiertelny...

PS
Tytuł wpisu ma mały podtekst. Polecam zajrzeć tutaj: http://www.michaeljacksonlive.com/
Los bywa ironiczny, czyż nie?

wtorek, 23 czerwca 2009

Sroki, banany i tęczowy misz-masz


"To wygląda jak piżama zrobiona z banana"

Ale jaki porażający efekt! Śmieją się ludzie z nowych koszulek Newcastle United, jakby na prawdę było z czego. No dobra, może są trochę śmieszne... Ok, w sumie komiczne, więc też się ponabijam. Wyglądają, jak dresy wyszczuplające dla matek w ciąży, albo landrynki z podkościelnych kramów na Piotra i Pawła. Przetrawione. Dwa razy.

Spójrzmy na to jednak z drugiej strony - to może być skuteczna broń w walce z przeciwnikiem. Kiedy chłopaki wyjdą w czymś takim na boisko, drużyna przeciwna straci 5 punktów do widoczności (wypala oczy) i 10 do utrzymania równowagi (zwala z nóg). Dla piłkarzy z brakiem odporności na pastele, może zadziałać także Klątwa Popuszczenia, której efektem ubocznym, prócz tymczasowego unieruchomienia, będzie przymus wymiany dolnej części zbroi... znaczy - gaci.

Drużynę Newcastle nazywa się potocznie "Srokami". Powiedzenie: "wypaść sroce spod ogona" nabrało zatem dla mnie nowego znaczenia. A tak na poważnie - wcale takie złe te stroje nie są. W każdym bądź razie widziałem już gorsze. Interia podała też kilka przykładów innych "pamiętnych" trykotów piłkarskich i te faktycznie wyglądają nieco bardziej perwersyjnie.

1. Arsenal Londyn - 1991 r.



2. Manchester United - 1996 r.


3. Wszelakie bluzy bramkarskie meksykanina Jorge Camposa. Jak sam mawiał: "aby rozpraszać napastników".


Tęczowy Ludzik? Newcastle nie ma się co martwić, tego pana jeszcze długo nikt nie pobije...

poniedziałek, 22 czerwca 2009

S.T.I.G. - Self-Transformed Into God


"Aaaaaaaaa...!" - moja pierwsza reakcja.
"Nie wierzę..." - moja druga reakcja.

...

Półczłowiek-półrobot, jeden z ostatnich nieśmiertelnych na ziemi, Książę Ciemności w przebraniu... "Niektórzy twierdzą, że wysysa wilgoć z kaczek, a jego kask wymodelowano na głowie Britney Spears" - cytując głos przedwiecznych. Asfalt topi się pod jego stopami, a pobyt na Wyspach sprawił, że on sam dodaje gazu lewą nogą. Zawsze. O kim mowa?

O Stigu, rzecz jasna. Nowa, trzynasta już seria rozrywkowego programu motoryzacyjnego "Top Gear" zaczęła się od naprawdę potężnego kopa. Bo jak inaczej opisać to, że największa zagadka tego programu, postać niemal mityczna, ujawnia swoją tożsamość? Ok, to w sumie było do przewidzenia, że kiedyś to zrobią. Ale po tych wszystkich tekstach, w których pojawiały się domysły i podejrzenia ludzi bardziej obytych w temacie, w życiu bym nie przypuszczał, że Stigiem okaże się sam... Michael Schumacher!

Ale czy na pewno? Może to kolejny dowcip. Ten program ma to do siebie, że ostatni koszyk, do jakiego bym go wrzucił, nosiłby nazwę "przewidywalność". Pewne jest w zasadzie to, że w postać Stiga wcielało się więcej ludzi. Wyczyny, jakich czasami się dopuszczał, całkowicie przeczą tezie, jakoby "Szumi" był do tego zdolny. Ale fakt faktem, że w większości występów to mógł być on. Pytanie tylko, co dalej? Koniec Stiga? Mała zmiana formuły programu? Znając dotychczasowe pomysły twórców, można przypuszczać, że asów w rękawie im nie brakuje i jeszcze w tej sprawie nas zaskoczą.

Kiedyś "wyciekło" jedno zdjęcie Stiga, na którym widać jego oczy i kawałek twarzy. O autentyczności nie będę się wypowiadał, bo nie mam pojęcia, czy to zdjęcie jest prawdziwe, ale zerknąć warto:


Wnikliwi niech dobrze się przyjrzą i porównają sami:



Polecam też zabawną wersję jego biografii z Nonsensopedii: klik!
I garść cytatów z programu na jego temat z Wikipedii: klik!

sobota, 20 czerwca 2009

Pus(z/t)ka Steinbach


"Hitler otworzył puszkę Pandory z nieludzkim okrucieństwem. Jednak odpowiedzialność za wypędzenia ponoszą ci, którzy sprawowali tam władzę".

Historia kołem się toczy. Powyższe zaś, to nie fragment opowieści fantasy ani nawet część mitu o Prometeuszu. To - delikatnie mówiąc - nieco spłycone spojrzenie na spory kawał współczesnej historii, który pochłonął życie dziesiątek milionów ludzi. Wystarczy wpisać w wyszukiwarce hasło "II wojna światowa", aby dowiedzieć się, że to NIE naród niemiecki ucierpiał w tym konflikcie najbardziej. Pojawia się "jednak" - ważne słowo. Ja widzę to tak, że robienie z siebie ofiary nie wydaje się być komuś ani trochę odwracaniem kota ogonem.

Pani Erika Steinbach idzie więc w zaparte. Nie od dziś bowiem wiadomo, że Niemcom się należy. Należało im się zresztą od zawsze, co skutecznie i nieugięcie pokazywali od ponad tysiąca już lat, swoim słynnym "parciem na wschód". Los nam się zaś tak w twarz raczył zaśmiać, że to właśnie my - Polacy - graniczmy z nimi od ich wschodniej strony, przez co tych ataków musieliśmy odpierać dziesiątki do dnia dzisiejszego. I kiedy co jakiś czas czytam o Pani Steinbach, pojawia się na okrągło ten sam bełkot: roszczenia, wypędzenia, sugerować, Polacy, zadośćuczynienie, majątek, pokrzywdzeni, Niemcy, mniejszość, cierpienie, wasza wina, wynieść, konsekwencje, władza, ziemie, skradzione dobra, oddajcie... Wystarczy.

Czy Pani Steinbach przyszło kiedykolwiek do głowy pytanie odwrotne? Po pierwsze: skąd, do kurwy pobożnej, Niemcy posiadali te ziemie po wojnie? Dostali dobrowolnie? W nagrodę? Właściciele tych ziem oddali je w latach 39-45 mówiąc "niech zstąpi duch twój..."? Czy może, jeśli nie żyję przypadkiem w innej rzeczywistości, zostały one zagarnięte przez Rzeszę na drodze mordu, ludobójstwa, gwałtu i upokorzenia? Po drugie - czy mówiąc "Mój ojciec miał 17 lat i też nie mógł jeszcze głosować, a mimo to całą swoją młodość spędził na wojnie. Z rosyjskiej niewoli wrócił w wieku 33 lat. Nie przyczynił się do stworzenia tego reżimu, ale musiał go przecierpieć" zastanowiła się kobiecina, że JEDNAK ktoś pozwolił Hitlerowi na przejęcie władzy, przy czym ogromny udział miały właśnie takie same roszczenia, jak jej właśnie? Zastanawia się Pani o 2 milionach Niemców, którzy mogli stracić życie przez wygnania i kto wynagrodzi cierpienia na pokrzywdzonym narodzie niemieckim. Ponownie się spytam - kto wróci do życia ponad 50 milionów istnień ludzkich należących do strony alianckiej? Kto zwróci wszystkie skradzione dobra, odtworzy zniszczone miasta, najcenniejsze zabytki, zmaże plamę po obozach koncentracyjnych? Naprawdę trzeba mieć niesamowity tupet i sieczkę w głowie, żeby po tym wszystkim wychodzić jeszcze z jakimikolwiek roszczeniami wobec innych narodów.

Mam nadzieję, że nikomu w Polsce nie przyjdzie do głowy ulegać tym fanaberiom. Nie mam osobiście nic do Niemców, bo może ktoś tak wywnioskował po przeczytaniu powyższego. Absolutnie. Mam jednak uczulenie na radykalną głupotę i nacjonalizm, nie ważne, czy polski, czy niemiecki, czy jakikolwiek inny. Z głupotą trzeba walczyć, chociażby postawą, jeśli się inaczej nie da. Świadomości nam nikt nie zagarnie.

czwartek, 11 czerwca 2009

Galacticos - Reaktywacja?


Powyżej: Ale to już było...

Miarka się przebrała! Tak zapewne pomyśleli co niektórzy ludzie, z zarządu Realu Madryt. Barcelona zgarnęła w tym roku całą pulę w kraju i Europie, w dodatku ze sporą przewagą i w ładnym stylu. Tego było już chyba za wiele. Realowi sukcesów w lidze oczywiście nie brakuje, ale Ligę Mistrzów wygrali ostatnio 7 lat temu. Przez ten czas nie zdołali nawet dojść do finału, przegrywając mecze, w których byli zdecydowanymi faworytami. Tym razem ma być inaczej.

Jeśli ktoś odrobinkę interesuje się piłką nożną (ja obecnie bardziej z sentymentu), to na pewno pamięta pojęcie "Galaktycznych", które zaczęło funkcjonować dzięki Florentino Perezowi, kiedy ten został prezesem madryckiego klubu. Obiecał wtedy podczas swojej kampanii wyborczej, że sprowadzi z FC Barcelony samego Luisa Figo. Obietnicy dotrzymał. Do klubu zawitali kolejni geniusze futbolu, jak Zinedine Zidane, David Beckham, Ronaldo i Michael Owen. Mimo tego drużyna nie została czołgiem, miażdżącym wszystkich dookoła.

Wydawało by się więc, że w czasach globalnego kryzysu, koncepcja "Galacticos" nie ma żadnego sensu. A tu proszę! F. Perez powrócił na stanowisko prezesa, a na celowniku już namierzeni: Cristiano Ronaldo, Kaka, David Villa, David Silva, Xabi Alonso. Za Ronaldo jest już nawet suma - 96 mln euro! Największy transfer w historii. Czy jakiś zawodnik jest w ogóle wart tyle pieniędzy? Z jednej strony wydaje mi się to głupie, z drugiej, na takim poziomie głupców chyba nie ma i te sumy są przemyślane na późniejszy zysk. Przynajmniej z reklam, bo w kwestii sportowej, to byłbym ostrożny z szacunkami.

A ten pierwszy transfer jest mi nawet na rękę, bo jak lubię Manchester Utd., tak C. Ronaldo i Realu już nie za bardzo. Niech się zejdą, pasują do siebie ;)

poniedziałek, 1 czerwca 2009

Air Crash... Reality Show


Trzeci i chyba ostatni (?) dzisiejszy wpis. Zdarzyło się przed chwilą coś, co niejako wyczułem i źle się z tym czuję. Oglądam sobie często różne dokumentalne serie filmów z Discovery i National Geographic na YouTube. Na przestrzeni ostatnich dwóch tygodni oglądałem na ten przykład bardzo ciekawą serię "Air Crash Investigation". W każdym odcinku odtwarzana jest tragedia, która miała wcześniej miejsce, naświetlając ją dokładnie, pokazując ostatnie chwile na pokładzie, podając dokładnie przyczyny, całe śledztwo, znane fakty, itd.

Katastrofy samolotów nie zdarzają się często i statystycznie rzecz biorąc, większe jest prawdopodobieństwo śmierci od uderzenia pioruna, niż śmierci w samolocie. Nie zmienia to faktu, że czasem się to zdarza, a wyżej wspomniana seria dokumentów uzmysłowiła mi, na jak WIELE sposobów, często z absurdalnie błahych, KURIOZALNYCH wręcz przyczyn, samolot może runąć na ziemię. Wczoraj również oglądałem jeden odcinek i gdy skończyłem, pomyślałem sobie: "ciekawe, kiedy przyjdzie mi poczytać o nowej katastrofie, bo nie pamiętam żadnej ostatniej".

Czy muszę mówić, jak się dziś poczułem, gdy pierwszy tytuł, jaki przeczytałem na Onecie, to: "Samolot Air France zniknął z radarów; "nie ma nadziei""? Co (nie)ciekawsze, w odcinku "ACI", który oglądałem wczoraj, główną przyczyną była burza. A teraz doczytałem dodatkowo: "- Samolot wleciał w strefę burzową z silnymi zaburzeniami atmosferycznymi, które spowodowały zakłócenia w pracy maszyn". Zaskakująca ironia przypadkowości...

Masz talent? Obyś miał też jaja!


Susan Boyle znalazła się w szpitalu, po tym, jak nie wygrała trzeciej edycji brytyjskiego "Mam Talent". Powód: załamanie nerwowe. Faworytka, czarująca swym głosem, cytuję: "Klip z jej występem obejrzało prawie 200 milionów osób na całym świecie". Skromna, starsza pani, o której przez te parę tygodni można było czytać nawet na wyświetlaczu temperatury w zamrażalniku. I mógłbym się teraz zastanawiać nad sensem wypowiadanych pod publikę słów o skromności, o tym, że jest wśród przyjaciół, że jak nie wygra, to się nic nie stanie, itd. I nie chcę jej bronić, bo mnie osobiście aż tak bardzo nie urzekła i było mi obojętne, kto wygra, ale wydaje mi się, że cały ten syf zgotowały jej media.

Napompowano wokół niej tak wielki balon gwiazdorstwa i przełomowości, rozpływano się w superlatywach, urzekającej osobowości, nadzwyczajnej skromności i niespotykanym talencie, że miała prawo uwierzyć w to wszystko i gdzieś we wnętrzu być przekonaną, że nie ma szans przegrać. Przegrała. Balon pękł, sen się skończył, świat wróci do swoich zajęć, a Diversity, wielcy wygrani (swoją drogą, czemu o nich jakoś nikt się nie rozpisywał?), mają swoje pięć minut. Szkoda tylko, że oprócz "balonu", w kimś pękło coś jeszcze...

sobota, 30 maja 2009

Święte w banie sr... A nie?


Wyjątkowo szczery papież: nie byliśmy święci

Nie ma to jak stary dobry kult jednostki. A ja znowu nabrałem się na tytuł artykułu. Myślałem, że padnie kilka słów samokrytyki w stronę "dokonań" chrześcijan na przestrzeni wieków, a tu kilka zdań o tym, że jako młody chłopiec, papa bywał niegrzeczny. Ale heca! Rzeczywiście "wyjątkowa" szczerość, zważywszy na fakt, że chyba każdy ma sporo na sumieniu z czasów młodości. W ogóle rozbawił mnie nieźle ten cytat: "- Prawdę mówiąc nigdy nie myślałem, że zostanę papieżem". No cóż :) Nie wiem, jak u innych, ale w moim przypadku np. ciężko byłoby mi wpaść na pomysł, że zostanę kiedyś papieżem. Wydaje mi się też, że większości normalnych ludzi nie chodzą po głowie myśli, żeby nim zostać. Podobnie jak myślenie o tym, żeby zostać kiedyś prezydentem Monako, albo trenerem Chicago Bulls. Ot, taka kwestia krzty skromności chyba.

Poddawszy się mej wnikliwej ciekawości i wredności, zaglądnąłem na Wikipedię, aby coś o papie dowiedzieć się więcej. Kilka pewnych zdań przypomniało mi o pewnej interesującej przypadłości ludzi wierzących. W tym przypadku mowa o katolikach, bo z nimi mam naturalnie rzecz biorąc największą styczność, ale domyślam się, że w innych religiach jest podobnie. Otóż zawsze, kiedy dzieje się coś dobrego w ich życiu, jest to sprawka owych czarów. "Bóg nade mną czuwał", "Anioł mi pomógł", "Matka Boska miała mnie w swojej opiece", "zmarły wujek Zdzisek się za mną wstawił", itd. Rozumiem, że jedni mają gorzej, inni lepiej, a czasem tym pierwszym zdarza się "cud" i mało prawdopodobne, staje się prawdziwe. Ciężko im chyba jednak pojąć, że wszystko mieści się w ramach statystyki i takie "cuda" po prostu się zdarzają. No ale jak to miło powiedzieć, że kogoś tam w górze obchodzimy, że ktoś nas tuli, pieści i chodzi za nami 24/7.
A najlepsze jest, jak się modlą o zwycięstwo swojej drużyny (dawniej wygranej w bitwie), a ci drudzy modlą się o to samo. W takim przypadku kogoś jednak Latający Potwór Spaghetii będzie musiał rozczarować.

"Postrawjam was ciule..."

czwartek, 28 maja 2009

Visca el Barca!


Przyznam, że wolałem się najpierw wyspać, niż pisać od razu "na żywca" po meczu tych kilka poniższych zdań. I tak, piłkarskie święto osiągnęło swoje apogeum i wybrało swą królową futbolu na następny rok. Zamiast jednak popadać w euforię i zachwycać się od razu Dumą Katalonii, spojrzę na ten mecz nieco chłodniejszym okiem. Po pierwsze - i zapewne się tym niektórym narażę - w tym finale powinna zagrać Chelsea Londyn, zamiast Barcelony. Osobiście, "The Blues" nie należą do moich ulubionych zespołów, wręcz przeciwnie. Nie zmienia to jednak faktu, że wokół tego półfinałowego spotkania coś było nie tak. W poprzednim roku w finale spotkały się właśnie Chelsea i Manchester. Z czterech półfinałowych drużyn, trzy były angielskie. W tym roku było identycznie i chyba pewne wnioski samoistnie się nasuwają, zwłaszcza po okolicznościach, w jakich Barca pokonała Chelsea. A drugi taki sam finał pod rząd byłby zapewne baaaardzo dziwny.

Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Pomimo założenia, że być może kibice na całym świecie zostali oszukani, akurat w tym przypadku wyszło to na dobre widowisku. Bo różnica atrakcyjności tych zespołów, pt. "grajmy w piłkę i strzelajmy gole" (Barcelona) i "nie pozwalajmy im grać w piłkę, a z przodu coś się pewnie strzeli" (Chelsea), jest chyba oczywista. Jedyne co mnie wczoraj zaskoczyło, to bezradność Czerwonych Diabłów. W pewnym momencie wyglądało to tak, jakby piłkarze w białych koszulkach tak naprawdę nie grali, tylko patrzyli z perspektywy "głupiego jasia" na kolejne "Ole!" w wykonaniu Barcy. Czegoś takiego bym się po nich nie spodziewał.

Nie będę się bawił w szczegółowe analizy. Potrójna korona w tym roku, Guardiola piątym piłkarzem, który sięgnął po to trofeum jako gracz i jako trener, dedykacja zwycięstwa dla Maldiniego, bramka główką Messiego, symbolicznie przypominająca trafienie ręką Maradony z Anglią, itd. Wszystkie te "smaczki" mówią o tym meczu wszystko. Obydwa te zespoły bardzo też lubię i cieszę się, że mogły się zmierzyć na najwyższym szczeblu piłkarskiej drabiny. A za tę finezję i radość z gry przez cały sezon, puchar należał się tylko jednej drużynie. I ona po niego sięgnęła.

(źródło zdjęcia: Interia.pl)

poniedziałek, 25 maja 2009

Skośne kilotony


Próba jądrowa przeprowadzona przez Koreę Północną "stanowi przedmiot głębokiego zaniepokojenia wszystkich państw" jako "zagrożenie dla światowego pokoju i bezpieczeństwa" - ocenił prezydent USA Barack Obama.

Od dawna było wiadomo, że Korea Pn. w końcu przeprowadzi takie testy. Co mnie jednak zastanawia i nieco bawi, to postawa prezydenta największego mocarstwa na świecie. Państwa, którego sama wojenna flota morska jest większa, niż wszystkich innych państw razem wziętych. Państwa, które od dawna zaprowadza na świecie "porządek" w imię wolności, niejako przypadkiem uzależniając od siebie mniejsze państwa, dzięki niemożliwym do spłacenia kredytom.

"Przedmiot głębokiego zaniepokojenia" - chyba nie da się poprawniej politycznie stwierdzić, że Kim Dzong Il wkurwia zachodni świat na całej linii. Czemu więc tak ostrożne słowa padają zawsze, jeśli chodzi o ten specyficzny bastion komunistów? Odpowiedź jest bardzo prosta. Amerykanie nie mają miłych wspomnień z tego regionu świata, po bolesnej i przegranej wojnie w Wietnamie. Nie ma się więc za bardzo co dziwić pewnego strachu, który zakorzenił się dosyć głęboko. Wydaje mi się, że jest też inny aspekt tego zachowywania dystansu. Wystarczy przypomnieć Irak. Podejrzenie o posiadanie przez Saddama Husajna broni atomowej wystarczyło do rozpoczęcia wojny. W przypadku Korei nie ma podejrzenia, jest już pewność. O co więc chodzi?
Po pierwsze, nie ma porównania między armią iracką a koreańską (link dla wątpiących). Po drugie, Korea w sąsiedztwie ma czerwonego brata bliźniaka - Chiny - z którymi USA na pewno nie chciałoby pogorszenia stosunków, a już, chroń panie, wojny! To byłby realny, prawdziwy koniec świata. Na upartego i nieco złośliwie można by powiedzieć: po trzecie, Korea nie ma tyle ropy co Irak. Nie ma to jednak większego sensu, biorąc pod uwagę powyższe dwa czynniki.

Żarty się skończyły, więc chyba nie ma się co dziwić "potulności" pana Obamy. Pytanie tylko, co będzie dalej, bo chyba nawet ślepy widzi, w którą stronę to wszystko zmierza.

niedziela, 17 maja 2009

Eurocrap 2009


Balladami Europy nie zawojujemy. Raz udało się Edytce zająć trzecie miejsce i to byłoby na tyle. Nie rozumiem ludzi, którzy wybierają u nas przedstawicieli na ten pseudo konkurs. Skoro nie liczy się tam ani talent, ani głos, tylko dobre show, to proponuję wysłać kogoś, kto pokręci gołym cyckiem na wszystkie strony, krzyknie parę wpadających w ucho sloganów "hop, siup, bawmy się" i po problemie. Czy aby na pewno? No nie do końca. Niektóre kraje nigdy nie wygrają, bo sąsiedzi za nimi nie przepadają. Albo nie mają sąsiadów, jak Islandia np. I tak oto z założenia prestiżowy konkurs staje się niczym więcej, jak ograną do bólu, żenującą, cukierkową komerchą, poziomem odstająca jedynie od wszelakich "jukendensów, śpiewających na lodzie". Co do tych, może bym się tak nie czepiał, gdyby nie jedno słowo z nimi powiązane - Gwiazdy. Słowo to tak bardzo się zdewaluowało, że teraz gwiazdą może być każdy, kogo ryj był chociaż epizodem w drugorzędnej polskiej "superprodukcji". Co ciekawe, wygraliśmy Eurowizję taneczną w 2008 r. Cieszę się zatem i ubolewam jednocześnie nad poziomem innych uczestników z Europy.

A wracając do wątku głównego, powiem szczerze, co o tym myślę. Dobra robota. Co prawda nie mamy szans na wygranie, ale piosenki są ładnie zaśpiewane, choreografia też niczego sobie. Lidzia głosik ma całkiem niezły, w tamtym roku Isis też całkiem nieźle wypadła, wszystko przypomina właśnie to, co powinno - piosenkę. To nie w nas tkwi problem, ale w formule tego europejskiego festiwalu kiczu. Dotyczy to też innych krajów, które pozostały przy chęci pokazania piosenki, a nie show. I to całkiem obiektywna opinia, brak mi uczuć do odczuwania tutaj jakiejkolwiek dumy narodowej. Czy ktoś w ogóle wybił się na tyle ze zwycięzców, aby mówiło się o nich więcej, niż w kontekście Eurowizji? Przypominam sobie tylko fiński Lordi, który potrafił wywrócić do góry nogami chociaż na chwilę ten blichtr. Za to kocham finów. Co poza tym? G**no. Crap. Shit. Gwiazdki jednej piosenki. I choć piosenkę wykonał całkiem niezłą i skoczną (a jakże), nie wróżę panu Rybakowi większej sławy w świecie. Ciekawe, co będzie za rok.

niedziela, 10 maja 2009

Dobry olej - olej system


Oj, nadal bez punktów nasz rodzynek w Formule 1. Szansa była, ale jak na złość, trzeba będzie jeszcze poczekać. Kątem oka śledzę, cóż się tam dzieje w tym najdroższym sporcie świata. Tak jak i pewnie większość polaków "znawców", którzy do czasu pojawienia się Roberta Kubicy nie wiedzieli o tym sporcie nic. Ja nie wiedziałem. I nadal niewiele wiem. Ale zawsze jakoś to miło, że to "nasz" kierowca, z polskiej ziemi. Bo kogóż by obchodziło, że tak naprawdę tylko dzięki włochom mógł się wybić i jego talent mógł być zauważony? Kogóż obchodzi to, że zanim został sławny, każdy go w Polsce olewał? No właśnie. Teraz każdemu "należą się" jego zwycięstwa i sukcesy.

Szczerze faceta podziwiam. Za to, jak go potraktowano, nie zdziwiłbym się wcale, gdyby jeździł pod flagą Włoch. I nie miałbym mu tego za złe. Mimo tego, cały czas podkreśla, że jest polakiem i to jest jego ojczyzna i dom. Nie mądrzy się, nie szpanuje, trzyma się z dala od natrętów medialnych i wyraźnie się denerwuje, jak zadaje mu się te same durne pytania za każdym razem. Świetna osobowość.

Ten sezon jest zadziwiający. Debiutancki zespół z wyścigu na wyścig zgarnia niemal całą pulę punktową, a grube ryby nie mogą wyjść z dołka, w jakim się niespodziewanie znalazły. Wreszcie coś zaczęło się dziać. Objawia się to też niestety na forach wszelakich portali informacyjnych, gdzie wyjący z żalu i zawiści, dzielni nasi krajanie, mieszają człowieka z błotem. Dobrze, że Małysz i Kubica zaczynają sezony na zmianę, bo nie wiedzieliby, na kim się bardziej skupić. I jeszcze ten niemiec, Heidfeld, dojechał do mety wcześniej...
Nie lubimy być realistami.


(Sonda - źródło: Onet.pl)

czwartek, 7 maja 2009

Master And His Puppet


I tak nastał poranek i dzień siódmy, maja miesiąca, 2009. roku, naszego bieżącego. Dokładnie rok temu waść ni(e)jaki, Dmitrijem Miedwiediewem zwany dalej, zaprzysiężon został na Rosyjskiej Dumy głowę narodu, pana jedenastu stref czasowych i rozsławionych w świecie bractw kurkowych. Kunsztu strzeleckiego imć Dmitrij może nie ma, kurkami za to kręcić potrafi jak żaden. Zapytałby jeno filozof niejeden, czy jeślić wkręcasz żarówkę, mój drogi, to kręci ją ręką, czy tobie ktoś nogi? Różnicy w efekcie widać nie sposobna, toć to to samo światło, co było.
Przechodząc do sedna tej siły nieczystej, stwierdzić zaś muszę, że gdyby mnie kto spytał, kto piastuje urząd na moskiewskim tronie, to bym się zastanowić musiał ostrożnie. Człowiek ten bowiem sympatyczny się zdaje i z twarzy jakiś taki przyjazny, ale zupełnie bez wyrazu. Pod nic go podczepić nie potrafię, przez rok czasu nadal nie kojarzę i dziwne mi się to wszystko zdaje na tle takiego charakterystycznego państwa, jakim jest Rosja. Jakoś takoś, nijakoś właśnie...

Chociaż porównując to z naszym krajem, nie jest tak źle. Polacy chyba też potrzebują bohatera. Na gwałt! No, może nie dosłownie. Z dedykacją zatem dla krajanów znad Wisły, trochę żywiołowej czerni, z cyklu: "Najbardziej jajomiażdżące covery świata metalowego".


Graveworm - I Need A Hero (Bonnie Tyler Cover)

07_graveworm_-_i_need_a_hero_(bonnie_tyler_cover)-cmg


Houk! \m/

sobota, 2 maja 2009

W świetle półksiężyca

Islam. Jedno z tych pięknych słów, które niekoniecznie niosą ze sobą pozytywne skojarzenia. Przynajmniej dla mnie. Jako że nie utożsamiam się z żadną religią, jest mi łatwiej spojrzeć na nie wszystkie z góry. Wiem, że z założenia, to tak naprawdę w porządku religia. Z założenia nawet chrześcijaństwo jest OK ;) Ale jak wiadomo, tam, gdzie pojawia się ktoś operujący większą grupą społeczeństwa, pojawią się też, wcześniej czy później, kłopoty. Mam tu na myśli tych pajaców, którzy przez chore interpretacje Koranu, wprowadzali i wprowadzają nadal poniżające nakazy i zakazy (vide niedawny pomysł, aby kobiety zasłoniły jeszcze dodatkowo jedno oko. Bo przecież po cholerę im dwa, skoro mogą widzieć jednym?). I drogi muzułmaninie, który przez przypadek może to czytasz - proszę, nie oszukuj się sam, że tego właśnie chcesz, bo nie tak miał wyglądać świat wg twojego Boga.
Kultura Zachodu dawno popadła już w stagnację i powoli znika z powierzchni ziemi przez bardzo niski odsetek przyrostu naturalnego. Z kolei na Bliskim Wschodzie normą jest posiadanie dziesięciorga dzieci. Zastanawialiście się, jak będzie wyglądał świat za kilkadziesiąt lat? Katole! Bierzcie się do płodzenia dzieci, albo zacznijcie chronić swoje państwa przed napływem imigrantów ze wschodu, bo skończycie jako ich pachołki w przeciągu stu lat! Nie, żeby mi to jakoś przeszkadzało szczególnie, ale trochę tak jakoś głupio, żeby jedyny w miarę wolny świat przestał istnieć przez zwolenników jakichś zabobonów, kiedy wyszedł całkiem niedawno z ciemnoty zaprowadzonej przez innych. I tak, na świecie pozostaną Chiny i Indie, czyli wtedy zapewne połowa populacji Ziemii, a za miedzą... Ciemna Strona Księżyca.
"Obyś żył w ciekawych czasach" - głosi stara chińska (!) klątwa.