"I want to be the minority I don't need your authority Down with the moral majority 'Cause I want to be the minority"
W poprzednim odcinku odwiedziłem rok 2003, a tym razem cofam się w czasie o jeszcze 2-3 lata. Wtedy też o swoim istnieniu przypomnieli wszystkim amerykanie z Green Day. I choć osobiście sam nigdy o nich nie słyszałem (stare wygi, mieli już 5 albumów na swoim koncie), to przez ich ówczesny hit "Minority" nie trudno było to nadrobić.
"I pledge allegiance to the underworld One nation under dog There of which I stand alone A face in the crowd"
Był to taki okres, w którym lubiana przeze mnie muzyka była na tyle społeczna, że mogłem jej bez przeszkód słuchać w towarzystwie starszych członków rodziny. Dzięki temu udało mi się od czasu do czasu wysępić od rodzicielki 20 zł na jakąś nową kasetę. Album Green Day - "Warning" trzeszczał więc w magnetofonie niedługo po odkryciu wyżej wspomnianego hitu.
"Unsung, against the mold Without a doubt Singled out The only way I know"
Ciekawe, że po takim czasie, pomimo ogromnej różnicy muzycznych gustów, nie zmieniło się moje podejście do tej płyty. Każda piosenka jest na niej świetna i mogłaby promować ją bez problemu. Z perspektywy czasu, czuć w niej teraz klimat lat '90. Dziewięć lat wydaje się niczym, ale jeśli ktoś ma styczność z muzyką różnych frontów na co dzień, to wie, o co chodzi. I choć później z Green Day spotkałem się już tylko przy okazji wydania w 2004 r. "American Idiot", to było to dla mnie tylko ciekawostką. Sentyment do "Warning" pozostanie ogromny do grobowej deski :)
PS. Ciekawostka: dwa wpisy niżej, przy recenzji "Skyforger" napisałem o jednej piosence: "umpa-pumpa". Ta nazwa wzięła się od określenia, jakiego użyła moja matula, w odniesieniu do jednej piosenki Green Day - "Misery", w owych starożytnych czasach :P
Nie ma to jak stary dobry kult jednostki. A ja znowu nabrałem się na tytuł artykułu. Myślałem, że padnie kilka słów samokrytyki w stronę "dokonań" chrześcijan na przestrzeni wieków, a tu kilka zdań o tym, że jako młody chłopiec, papa bywał niegrzeczny. Ale heca! Rzeczywiście "wyjątkowa" szczerość, zważywszy na fakt, że chyba każdy ma sporo na sumieniu z czasów młodości. W ogóle rozbawił mnie nieźle ten cytat: "- Prawdę mówiąc nigdy nie myślałem, że zostanę papieżem". No cóż :) Nie wiem, jak u innych, ale w moim przypadku np. ciężko byłoby mi wpaść na pomysł, że zostanę kiedyś papieżem. Wydaje mi się też, że większości normalnych ludzi nie chodzą po głowie myśli, żeby nim zostać. Podobnie jak myślenie o tym, żeby zostać kiedyś prezydentem Monako, albo trenerem Chicago Bulls. Ot, taka kwestia krzty skromności chyba.
Poddawszy się mej wnikliwej ciekawości i wredności, zaglądnąłem na Wikipedię, aby coś o papie dowiedzieć się więcej. Kilka pewnych zdań przypomniało mi o pewnej interesującej przypadłości ludzi wierzących. W tym przypadku mowa o katolikach, bo z nimi mam naturalnie rzecz biorąc największą styczność, ale domyślam się, że w innych religiach jest podobnie. Otóż zawsze, kiedy dzieje się coś dobrego w ich życiu, jest to sprawka owych czarów. "Bóg nade mną czuwał", "Anioł mi pomógł", "Matka Boska miała mnie w swojej opiece", "zmarły wujek Zdzisek się za mną wstawił", itd. Rozumiem, że jedni mają gorzej, inni lepiej, a czasem tym pierwszym zdarza się "cud" i mało prawdopodobne, staje się prawdziwe. Ciężko im chyba jednak pojąć, że wszystko mieści się w ramach statystyki i takie "cuda" po prostu się zdarzają. No ale jak to miło powiedzieć, że kogoś tam w górze obchodzimy, że ktoś nas tuli, pieści i chodzi za nami 24/7. A najlepsze jest, jak się modlą o zwycięstwo swojej drużyny (dawniej wygranej w bitwie), a ci drudzy modlą się o to samo. W takim przypadku kogoś jednak Latający Potwór Spaghetii będzie musiał rozczarować.
Dziś premiera płyty "Skyforger" - nowego dzieła legendy fińskiego, progresywno-melodyjnego death metalu - Amorphis! Od razu powiem, że warto było czekać 2 lata na nowy materiał. Finlandia, to zdecydowanie moje ulubione siedliszcze wszelakiego rodzaju ciężkich brzmień, a Amorphis gra na tym polu pierwsze...
...właśnie, ku pierwszemu zaskoczeniu, album otwiera nie dźwięk gitary, a pianina. "Sampo" - utwór potwierdza, że chłopcy nie próżnowali przez ten czas i nadal prezentują znakomity styl grania. Łagodny wokal, przeplatany ostrzejszym akcentem riffów, wcześniej wspomnianym pianinem, całość z narastającym klimatem grozy, przechodzący w cięższy growl, by po chwili powrócić do łagodności, przygotowując na kolejny kawałek "Silver Bride". Tenże właśnie promuje cały album całkiem znośnym teledyskiem, który można obejrzeć poniżej. Za pierwszym razem, gdy go słuchałem, narzekałem, że za dużo słodyczy, że zaledwie końcówka trąca prawdziwym metalem, żeby cały album taki nie był, itp. Nie zmienia to faktu, że piosenka wpadła mi w ucho i jakoś nie chce wyjść. Trzeci utwór - "From the Heaven of My Heart" - to typowy Amorphis. Ułożona kompozycja (jak się później okaże, cały album jest perfekcyjnie zmontowany) i łagodna podróż po - jak sądzę po tekście - narodowym eposie finów - Kalevali, z którego często czerpią inspirację. Refren przypomina mi o dziwo jakąś piosenkę z dzieciństwa i kojarzy mi się z jakimś swojskim folkiem. I naprawdę czuję się jak dziecko, co wychodzi tutaj akurat na plus.
Podobny, ale już nieco bardziej żywiołowy jest kolejny kawałek - "Sky is Mine". Nie wyróżnia się dla mnie jednak niczym szczególnym. Odmianę przynosi za to piąty "Majestic Beast", uderzający od razu ciężkim growlem i mrocznym klimatem. W moją duszę szczególnie wdziera się ostra i krzyczana końcówka, która jest właśnie tym, czego mi w Amorphis brakuje najbardziej. Następny "My Sun" to typowa ballada w łagodnych klimatach, które zwykłem nazywać "umpa-pumpa". Nie jest to coś, przy czym można skakać pogo, ale do zrelaksowania się, jest idealne. Subtelna melodia fletu to następna miła niespodzianka, rozpoczynająca kolejny utwór - "Highest Star". Kolejny raz spokojny wokal przeplata się z ostrzejszym zdzieraniem gardła, na tle świetnej ścieżki melodycznej. W zasadzie chyba jednej z najlepszych na całym albumie. Usiądź przy ognisku nocą, strudzony wędrowcze i posłuchaj mej opowieści... Tak bym streścił w kilku słowach wstęp do tytułowej, ósmej piosenki - "Skyforger". Zdecydowanie kandydat do miana najlepszego utworu na tej płycie. Jest tu wszystko to, co lubię w Amorphis najbardziej - klimat, opowieść, ostry pazur, radość z grania... mniam!
Przedostatni "Course of Fate" dla kontrastu jakoś zupełnie mi nie podchodzi. Nie brzmi to źle, ale jakoś do mnie nie przemawia takie przeciąganie i wycie. Trochę takie jakieś popowate to. Na pewno wpływ na taki odbiór tej piosenki ma ostatni kawałek - "From Earth I Rose". Moja wisienka na torcie na sam koniec. Gdyby większa część albumu była utrzymana w konwencji pierwszych dwóch minut tejże piosenki, mógłbym mówić o "eargaźmie" ^^ Szkoda, że nie wykorzystują częściej takiego growlowania i wybuchu energii, no ale cóż - to czyni je chyba wyjątkowymi. Od połowy melodia zmierza już ku zakończeniu płyty i czyni to z wielką gracją. Jak już wspomniałem zresztą, album jest świetnie zmontowany.
Amorphis w dalszym ciągu płynie swym nurtem grającej legendy, a ten album wnosi sporo świeżości i czuć w nim chęć podboju - to lubię! Na razie najlepsza płyta roku w moim rankingu i ciekaw jestem, co w odwecie pokaże mój faworyt - Insomnium. To jednak za kilka miesięcy, tymczasem zapraszam do przesłuchania promującego ten album kawałka "Silver Bride".
Moja ocena: +8
Spis utworów:
1. Sampo 2. Silver Bride 3. From the Heaven of My Heart 4. Sky is Mine 5. Majestic Beast 6. My Sun 7. Highest Star 8. Skyforger 9. Course of Fate 10. From Earth I Rose
Przyznam, że wolałem się najpierw wyspać, niż pisać od razu "na żywca" po meczu tych kilka poniższych zdań. I tak, piłkarskie święto osiągnęło swoje apogeum i wybrało swą królową futbolu na następny rok. Zamiast jednak popadać w euforię i zachwycać się od razu Dumą Katalonii, spojrzę na ten mecz nieco chłodniejszym okiem. Po pierwsze - i zapewne się tym niektórym narażę - w tym finale powinna zagrać Chelsea Londyn, zamiast Barcelony. Osobiście, "The Blues" nie należą do moich ulubionych zespołów, wręcz przeciwnie. Nie zmienia to jednak faktu, że wokół tego półfinałowego spotkania coś było nie tak. W poprzednim roku w finale spotkały się właśnie Chelsea i Manchester. Z czterech półfinałowych drużyn, trzy były angielskie. W tym roku było identycznie i chyba pewne wnioski samoistnie się nasuwają, zwłaszcza po okolicznościach, w jakich Barca pokonała Chelsea. A drugi taki sam finał pod rząd byłby zapewne baaaardzo dziwny.
Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Pomimo założenia, że być może kibice na całym świecie zostali oszukani, akurat w tym przypadku wyszło to na dobre widowisku. Bo różnica atrakcyjności tych zespołów, pt. "grajmy w piłkę i strzelajmy gole" (Barcelona) i "nie pozwalajmy im grać w piłkę, a z przodu coś się pewnie strzeli" (Chelsea), jest chyba oczywista. Jedyne co mnie wczoraj zaskoczyło, to bezradność Czerwonych Diabłów. W pewnym momencie wyglądało to tak, jakby piłkarze w białych koszulkach tak naprawdę nie grali, tylko patrzyli z perspektywy "głupiego jasia" na kolejne "Ole!" w wykonaniu Barcy. Czegoś takiego bym się po nich nie spodziewał.
Nie będę się bawił w szczegółowe analizy. Potrójna korona w tym roku, Guardiola piątym piłkarzem, który sięgnął po to trofeum jako gracz i jako trener, dedykacja zwycięstwa dla Maldiniego, bramka główką Messiego, symbolicznie przypominająca trafienie ręką Maradony z Anglią, itd. Wszystkie te "smaczki" mówią o tym meczu wszystko. Obydwa te zespoły bardzo też lubię i cieszę się, że mogły się zmierzyć na najwyższym szczeblu piłkarskiej drabiny. A za tę finezję i radość z gry przez cały sezon, puchar należał się tylko jednej drużynie. I ona po niego sięgnęła.
Walka o klienta trwa na każdym froncie i przyjmuje różne formy. Niektóre z tych form są całkiem ciekawe i kreatywne, inne dosyć irytujące, a czasem nawet żenujące. Gdzieś pośrodku znajdują się krzykliwe tytuły artykułów, nie zważające na treść, jaką tenże ze sobą niesie. Cel jest jeden - zwabić frajera. Im dłużej taki jeleń jest na naszej stronie, tym mniej jest na stronach konkurencji, no i można mu rzucić w mordę błyszczącą, grającą, czasem niemożliwą do zamknięcia reklamę. O tych zapewne jeszcze kiedyś napiszę, bo należy im się więcej miejsca.
Przyznam, że mimo mojego wyczulenia na takie podpuchy i sporej dozie sceptycyzmu, nadal często się na nie łapię. Momentami zakrawa to o czysty absurd, bo zastanawiam się, czy chcą mnie zrobić w balona, czy faktycznie zdarzyło się to, o czym myślę (a raczej chcę myśleć, bo to działa na zasadzie podświadomości). A że ostatnio zaczyna mnie to nawet bawić, więc postanowiłem wyłapywać takie "sensacje" i umieszczać je w nieregularnym kąciku "Szokujących wieści". Nieregularnym, bo będzie, kiedy będzie, albo i nie będzie ;) Nie ode mnie to zależy, tylko od portali. A na deser przykładowa porcja rewelacji, cieplutkich, dzisiaj wysmażonych:
Nie chodzi jednak o uregulowania prawne, dopuszczanie do rozgrywek ligi, czy Euro 2012. Po prostu jest więcej chętnych na ostatni mecz, niż miejsc na stadionie.
Spokojnie, nikt się nie pokłócił. "Zrozum mnie" to tytuł nowej piosenki Jacka Łągwy (nie wszyscy kojarzą, stąd "Ich Troje" w tytule).
Lech Poznań zaszokuje - wszystko na dobrej drodze (link)
Jeśli ktoś liczył na nowy, bajeczny transfer, przejęcie przez jakiegoś szejka, czy inne rewelacje, to się zawiódł. Oskarżany o korupcję gwiazdor klubu, Piotr Reiss, być może zagra pożegnalne kilka minut w najbliższym meczu z Cracovią. Jestem w szoku.
Od dawna było wiadomo, że Korea Pn. w końcu przeprowadzi takie testy. Co mnie jednak zastanawia i nieco bawi, to postawa prezydenta największego mocarstwa na świecie. Państwa, którego sama wojenna flota morska jest większa, niż wszystkich innych państw razem wziętych. Państwa, które od dawna zaprowadza na świecie "porządek" w imię wolności, niejako przypadkiem uzależniając od siebie mniejsze państwa, dzięki niemożliwym do spłacenia kredytom.
"Przedmiot głębokiego zaniepokojenia" - chyba nie da się poprawniej politycznie stwierdzić, że Kim Dzong Il wkurwia zachodni świat na całej linii. Czemu więc tak ostrożne słowa padają zawsze, jeśli chodzi o ten specyficzny bastion komunistów? Odpowiedź jest bardzo prosta. Amerykanie nie mają miłych wspomnień z tego regionu świata, po bolesnej i przegranej wojnie w Wietnamie. Nie ma się więc za bardzo co dziwić pewnego strachu, który zakorzenił się dosyć głęboko. Wydaje mi się, że jest też inny aspekt tego zachowywania dystansu. Wystarczy przypomnieć Irak. Podejrzenie o posiadanie przez Saddama Husajna broni atomowej wystarczyło do rozpoczęcia wojny. W przypadku Korei nie ma podejrzenia, jest już pewność. O co więc chodzi? Po pierwsze, nie ma porównania między armią iracką a koreańską (link dla wątpiących). Po drugie, Korea w sąsiedztwie ma czerwonego brata bliźniaka - Chiny - z którymi USA na pewno nie chciałoby pogorszenia stosunków, a już, chroń panie, wojny! To byłby realny, prawdziwy koniec świata. Na upartego i nieco złośliwie można by powiedzieć: po trzecie, Korea nie ma tyle ropy co Irak. Nie ma to jednak większego sensu, biorąc pod uwagę powyższe dwa czynniki.
Żarty się skończyły, więc chyba nie ma się co dziwić "potulności" pana Obamy. Pytanie tylko, co będzie dalej, bo chyba nawet ślepy widzi, w którą stronę to wszystko zmierza.
"Nothing And nothing's where you're at When you ain't got something You'll never get it back"
Konia z rzędem temu, kto kojarzy w jakimś większym stopniu brytyjski zespół, o wdzięcznej nazwie "A". Przypadkiem przypomniałem sobie dziś o nich i naszły mnie pewne wspomnienia z czasów edukacji gimnazjalnej. Przez całe życie muzyka towarzyszy mi na co dzień w dość dużym stopniu i przez te wszystkie lata przerabiałem różne style muzyczne, ale ten właśnie okres (2002 r.) jest dla mnie dosyć istotny. Nie tylko dlatego, że nadszedł czas zmiany szkoły i otoczenia, ale też dlatego, że zasiane zostało we mnie pewne ziarno. Był to oczywiście zalążek nieco cięższej brzmieniowo muzyki, który w późniejszym czasie wykiełkował i rośnie do teraz, zakorzeniony już na stałe.
"It's coming on like a drug The universal power of one But it don't mean nothing If it all comes undone"
Po genialnym albumie Linkin Park "Hybrid Theory" szukałem czegoś podobnego, co miałoby niezłego kopa (wtedy wydawało mi się, że skoro na MTV nie leci nic ostrzejszego, to pewnie to jest największy hardcore na świecie ;), aż pewnego dniaaaAAA...! A! Zdobyli mnie szturmem jedną piosenką. Potrafiłem przesiedzieć cały dzień przed TV, żeby ze dwa razy usłyszeć "Nothing". Kogo bym się nie spytał, to nic o tym nie wiedział, a ja musiałem się natłumaczyć, o co mi chodzi (- słyszałeś o a..? - what? - ...). Nawet w późniejszym czasie w internecie nie mogłem znaleźć (nie muszę chyba tłumaczyć, dlaczego) żadnych albumów, co całkiem mnie sfrustrowało. Na szczęście jest coś takiego, jak YouTube.
"Fly away If you fly away You might die today If you fly Fly"
Niniejszym otwieram kącik "Muzyczne Sentymenty", w którym w każdą niedzielę (chyba że coś innego "wyskoczy" ;) będę pisał o muzyce, która wywierała na mnie największe wrażenia przez całe życie. A tymczasem zapraszam do słuchania!
"Gimme some love So gimme some skin If we ain't got that then we ain't got much And we ain't got nothing, NOTHING!"
Są ludzie wielcy po śmierci, a są tacy, którzy są już wielkimi za życia. Jest też kategoria ludzi, którzy są, lub byli wielcy w jakiejś konkretnej dziedzinie. Wydaje im się przez to, że gdzie by nogi nie postawili, tam wyrośnie złoty kwiat. No cóż - wydaje im się.
Od pewnego czasu, do tych ludzi zdecydowanie zaliczam pana na zdjęciu powyżej. Bohater rozpamiętywanego od 35. lat meczu na Wembley. Rozumiem to, że swoje zdanie mieć należy. Mamy wolny kraj, więc każdy może psioczyć na co mu się tylko żywnie podoba. Jest tylko jedno "ale". Jeśli mamy zamiar równać z błotem każdego dookoła, wytykać błędy, wyzywać, sprowadzać do poziomu dna absolutnego i we wszystkim widzieć zło, to lepiej, żebyśmy byli wzorem mądrości i inteligencji, popartej ogromnym doświadczeniem. Bo jeśli nie będziemy, to staniemy się jeszcze gorsi od tych, kogo opluwamy.
Od paru lat już czytam wypowiedzi pana Jana Tomaszewskiego i zastanawiam się, czy jest w tym kraju mniej znerwicowany człowiek. Żółć, jaka wylewa się z niego przy każdej okazji, jest książkowym przykładem atrybutu zakompleksionego, zawistnego, małego polaczka, który sam nie potrafi ustać prosto, a z poziomu mułu rzuca zlepione pośpiesznie kałowe kulki. Oczywiście czasami uda mu się trafić w sedno rzeczy, z tym, że to i tak niewiele w całym spektrum zmienia.
Dzisiejszy artykuł na Interii pt. "Platini, odbierz Polsce Euro!" po raz kolejny potwierdza moje przypuszczenia, że kogoś chyba bardzo boli to, że zarobią inni. Cytuję: "- Mistrzostwa Europy w Polsce? To tak jakby urządzać wesele w burdelu" i "- Jeśli w czasie przygotowań do turnieju korupcja będzie zamiatana pod dywan, to ja mam gdzieś takie mistrzostwa. Dlatego będę apelował do Michela Platiniego o to, żeby odebrał Polsce Euro 2012". Korupcja jest niemal w każdym kraju mniej, lub bardziej widoczna. Euro natomiast, to nie tylko sprawa piłkarzy. To też sprawa milionów ludzi, dla których to historyczne zdarzenie i coś, na co czekali od dawna. Gdyby było inaczej, to takie imprezy można by urządzać w może kilku krajach świata. Takie gadanie jest już nawet nie żałosne, ale śmieszne. Załóżmy, że Platini mówi "Ok, masz rację Jasiu, zrobimy Euro gdzie indziej". Ciekaw jestem, komu wtedy wygrażałby "JasiÓ". Zapewne całej Polsce, z której zostałby deportowany w trybie natychmiastowym, aby uniknąć linczu. Nie wiem, ale tylko przypuszczam. Proponuję zatem wyluzować nieco i poczekać do tych Mistrzostw. Na pewno jakaś telewizja zaprosi na analizy meczowe. A jeszcze jak trafimy na Anglików! No, to będzie kolejna piękna retrospekcja '74. "FAKT" może poprosi o wywiad i będzie wielkie halo, bo Beenhakker zły, bo Boruc niedobry, bo polak powinien być trenerem, bo sędzia nie odgwizdał spalonego, bo duńczyk biegał z koszulką na wierzchu, bo ptaki srają na parkingu, bo barszcz czerwony był bardziej bordowszy, bo... Wstydu oszczędź.
Czego to się człowiek nie naczyta w tych czasach. Stocznie, huty, kopalnie... Święte krowy socjalizmu, którym zawsze coś się należy. Od lat przynoszą straty, a mimo tego nadal pompuje się w nie ogromne ilości pieniędzy. W czym tkwi problem, do cholery? Stocznie do tej pory dostały ponad 12 mld złotych pomocy publicznej! (źródło: money.pl) Dziś czytałem, że potrzebują kolejnych 500 mln! Pytam się, po co? Równie dobrze można kozy karmić dolarami, zamiast trawy, bo też "zielone". Tylko że się chyba raczej nie opłaca, prawda? Unia Europejska jakoś też nie kwapi się ze zgodą na prywatyzację i narzuca im kolejne terminy i grozi karami.
Jeśli chodzi o Unię właśnie, przyznam, że ostatnimi czasy jestem tym zrzeszeniem państw bardzo zniesmaczony. Zaczynam otwierać oczy i dostrzegać pewne rzeczy, które coraz bardziej działają mi na nerwy i kojarzą mi się z jednym: uzurpatorstwem. Wszystko wskazuje na to, że zmierzamy w kierunku, z którego w '89 wyszliśmy, tylko inaczej się to teraz nazywa. Kolejne posrane pomysły i prawa zwalają z nóg, a na dłuższą metę nie można się będzie przed nimi obronić. I tak, jak już niejeden mędrzec powiedział, bogatemu się pomnoży, a biednemu jeszcze zabierze, to co ma. Bo to właśnie ci, którym ledwo starcza "do pierwszego" (czyli dosyć pokaźna liczba w kraju), będą płakać, wraz z wejściem do strefy euro.
Starym państwom Unii nasza stocznia zresztą bardzo przeszkadza, bo może odebrać zyski ich stoczniom. Z tego też względu ta upadłość jest im raczej na rękę - nazywajmy rzeczy po imieniu. Może to jednak nie jest zły pomysł, bo te 12 mld złotych i kolejne, płaci nie kto inny, jak podatnicy! To oznacza, że każdy pracownik (a było/jest ich tam ok. 50,000 w całym okręgu przedsiębiorczym) teoretycznie, przez 10 ostatnich lat, utopił 240,000 zł z prywatnych pieniędzy innych ludzi. Oczywiście mówię "teoretycznie", bo ci, którzy tam pracują, tych pieniędzy nie widzieli. Swoją drogą - kto do takiego stanu dopuścił? Samo się chyba nie zrobiło? Jakoś w innych państwach stocznie huczą i buczą, statki powstają i kupcy są. Litości...
Z jednej strony wisi mi to, bo mnie to bezpośrednio nie dotyczy. Z drugiej strony denerwuje mnie to wszystko i nieco żal mi ludzi, którzy przez całe to zamieszanie stracą pracę. I jak się do tego wszystkiego odnieść? Szkoda tego wszystkiego, ale nie może być też tak, że lud będzie wykładał ze swojej kieszeni po wsze czasy na problemy innych. Oczywiście parę nowych kościołów można wybudować, co by jakiś cud może wymodlić.
Balladami Europy nie zawojujemy. Raz udało się Edytce zająć trzecie miejsce i to byłoby na tyle. Nie rozumiem ludzi, którzy wybierają u nas przedstawicieli na ten pseudo konkurs. Skoro nie liczy się tam ani talent, ani głos, tylko dobre show, to proponuję wysłać kogoś, kto pokręci gołym cyckiem na wszystkie strony, krzyknie parę wpadających w ucho sloganów "hop, siup, bawmy się" i po problemie. Czy aby na pewno? No nie do końca. Niektóre kraje nigdy nie wygrają, bo sąsiedzi za nimi nie przepadają. Albo nie mają sąsiadów, jak Islandia np. I tak oto z założenia prestiżowy konkurs staje się niczym więcej, jak ograną do bólu, żenującą, cukierkową komerchą, poziomem odstająca jedynie od wszelakich "jukendensów, śpiewających na lodzie". Co do tych, może bym się tak nie czepiał, gdyby nie jedno słowo z nimi powiązane - Gwiazdy. Słowo to tak bardzo się zdewaluowało, że teraz gwiazdą może być każdy, kogo ryj był chociaż epizodem w drugorzędnej polskiej "superprodukcji". Co ciekawe, wygraliśmy Eurowizję taneczną w 2008 r. Cieszę się zatem i ubolewam jednocześnie nad poziomem innych uczestników z Europy.
A wracając do wątku głównego, powiem szczerze, co o tym myślę. Dobra robota. Co prawda nie mamy szans na wygranie, ale piosenki są ładnie zaśpiewane, choreografia też niczego sobie. Lidzia głosik ma całkiem niezły, w tamtym roku Isis też całkiem nieźle wypadła, wszystko przypomina właśnie to, co powinno - piosenkę. To nie w nas tkwi problem, ale w formule tego europejskiego festiwalu kiczu. Dotyczy to też innych krajów, które pozostały przy chęci pokazania piosenki, a nie show. I to całkiem obiektywna opinia, brak mi uczuć do odczuwania tutaj jakiejkolwiek dumy narodowej. Czy ktoś w ogóle wybił się na tyle ze zwycięzców, aby mówiło się o nich więcej, niż w kontekście Eurowizji? Przypominam sobie tylko fiński Lordi, który potrafił wywrócić do góry nogami chociaż na chwilę ten blichtr. Za to kocham finów. Co poza tym? G**no. Crap. Shit. Gwiazdki jednej piosenki. I choć piosenkę wykonał całkiem niezłą i skoczną (a jakże), nie wróżę panu Rybakowi większej sławy w świecie. Ciekawe, co będzie za rok.
Jak to w życiu bywa, każdy ma swoją ścieżkę, która w prostej linii prowadzi do jakiegoś celu. Jeśli postępujemy z ogólnymi normami, nie zadajemy pytań, trzymamy główkę skierowaną w dół i uważamy na kamyczki, dołki i ciernie, to może nawet uda się nam bezpiecznie do końca dojść. Jak miliony innych, z pustym uśmiechem, z ogranym do bólu bagażem doświadczeń, z (nie)świadomością wpasowania się w piękny obrazek społeczeństwa.
Na szczęście należę raczej do tych osób, które lubią podnieść swoją głowę, rozejrzeć się na boki i nie tylko spytać, co jest za tymi ciemnymi drzewami po bokach, ale też sprawdzić na własne oczy. Świadomość, że gdzieś może czaić się wilk dodatkowo podnieca, a nowe doświadczenia ukazują prawdziwe wnętrze duszy i pozwalają poznać świat w każdej jego postaci.
Natknąłem się właśnie na recenzję nowej gry, która z miejsca wskoczyła na moją listę "must have". Jak w bajce o Czerwonym Kapturku, w The Path istnieje wątek podróży do domku babci. Można to zrobić, idąc właśnie prostą ścieżką, to wszystko. Co więc mnie tak zaciekawiło? Ano, cała zabawa polega na zejściu z tej ścieżki. Z tego co się dowiedziałem, The Path nie jest nawet do końca grą, w dosłownym rozumieniu tego słowa. To po prostu bardzo metaforyczna opowieść, wykorzystująca jedynie taki format przedstawienia. W odróżnieniu od oryginalnej bajki, dziewczynek jest tutaj sześć. Każda z innym charakterem, z własną historią, z innym "wilkiem", który czai się na nią w mrocznej głuszy.
Nie wiem, czy moja leciwa maszyna pociągnie ten tytuł, ale wiem, że nasze ścieżki na pewno się ze sobą skrzyżują.
No i przyszedł ten moment, kiedy musiałem zmierzyć się z polską służbą zdrowia w formie poważniejszej niż jakieś tam przeziębienie, oko w oko, sam na sam. Dzielnie odpierać ataki, znosić trudy czekania i chodzenia od okienka do okienka. Dziwne, że dopiero w takim wieku, ale wcale nie narzekam z tego powodu. Zwiedziłem tych okienek łącznie cztery w dwóch urzędach, oddalonych od siebie o pół miasta. Dałem radę. Przyznam nawet, że myślałem, iż będzie gorzej. Trafiłem raczej na dobry dzień, bo pani z rejestracji okazała się bardzo miła i nad wyraz wyrozumiała dla kompletnego laika. Co prawda dzięki niej musiałem później taszczyć swą rzyć po zaświadczenie o ubezpieczeniu, ale przynajmniej nie krzyczała i pozwoliła widzieć się z lekarzem. Druga pani przy rentgenie również okazała się bardzo życzliwa i dosyć wesoła (cyt. "proszę sobie to założyć, to na klejnoty"). Dwa razy chodziłem przybierać dziwne pozycje na stole, bo doktor za cholerę nie mógł zauważyć, w czym problem. Za drugim razem widać załapał o co chodzi, bo zaczął dużo mówić, że faktycznie, że coś jest na prawej nodze, pokazywał mi to na prześwietleniu, itd. Niestety, niechcący sprowadziłem go na ziemię moją bezczelną uwagą, że to przecież w lewej nodze tkwi problem. Z góry przepraszam, być może się niepotrzebnie naraziłem, no ale tak już bywa. Suma sumarum, okazało się, że nie muszę być póki co cięty. Z pierwszego starcia z NFZ wyszedłem zatem zwycięski. I obym nie miał okazji znaleźć się tam ponownie.
To będzie bajka o tym, jak to Smok Wawelski na hałdzie koksu zasiadł i rzewnie zapłakał. Ktoś musiał odpaść, tak to już w życiu jest. Mowa oczywiście o naszych miastach na Euro 2012. Przyznam jednak, że nie spodziewałem się porażki Krakowa. Chciałbym zobaczyć jakiś raport, czym głównie kierowała się UEFA przy wyborze. Tak z czystej ciekawości, nie doszukuje się politycznego "kolesiostwa". Z jednej strony pewniakami wydawały się być Gdańsk, Chorzów i właśnie Kraków, a z drugiej strony wizja naszych zachodnich, rozwijających się miast - Poznania i Wrocławia - była również ciekawą alternatywą. Warszawy tutaj nie wspomnę w ogóle, bo to stolica i od początku było wiadomo, że Euro tam będzie. Co zresztą niejednokrotnie potwierdzał Platini.
Teraz przez tydzień będą się pojawiać krzykliwe artykuły, gdzie każdy będzie szukał winnych. Coś mi się wydaje, że Ruch Autonomii Śląska zyska też paru nowych zwolenników. No bo jak tak było można pominąć dotychczasowy Stadion Narodowy? Patrząc tylko pod kątem stadionu i sentymentów, Chorzów miał dla mnie właśnie najmniejsze szanse. Stadion Śląski ma fatalny układ trybun i jest po prostu brzydki. I zadaszenie wcale nie doda mu +10 punktów do piękna. Gdybym miał porównywać do wybranej czwórki, porównałbym go ze stadionem w Poznaniu. Tamten jest może nieco skromniejszy, ale przynajmniej używany na co dzień.
Inna sprawa jest z Krakowem. Zawaliła chyba infrastruktura i położenie stadionu Wisły. Zresztą sam obiekt też w projektach nie zachwyca. Gdyby zdecydowano się wybudować nowy, na spółkę Wisły z Cracovią, porzucając na chwilę próżność (przykład włoskiego San Siro pokazuje, że dwaj odwieczni rywale mogą grać w tym samym miejscu), pewnie coś by z tego było. A tak padło na Wrocław, który będzie miał zapewne wszystko "cacy, niuśkie, nie śmigane".
Gdańsk pomijam w porównaniach, bo jego wybór był dla mnie tak samo pewny, jak Warszawy. Raz, że miejsce ładne, dwa, że to miasto Tuska (wybaczcie, nie mogłem się powstrzymać ;), a trzy - Baltic Arena! Trzeba przyznać, że projekt robi wrażenie. Wydaje mi się nawet, że "Bursztynek" będzie jednym z najładniejszych stadionów świata, no ale zobaczymy.
Pomijając już wspomniany fakt, że zdziwiłem się brakiem dawnej stolicy na Turnieju (sentymenty, nic więcej), uważam ten wybór za bardzo słuszny. Myślę też, że jakoś damy radę z całym tym przedsięwzięciem. Jedyne o co się martwię, to o drogi i... Ukrainę.
P.S. Pominąłem też wszelakie dywagacje na temat stanu parkingów, hoteli, zaopatrzenia, komunikacji, atrakcji turystycznych, itd., gdyż: - nie śledzę takich informacji zbyt dokładnie, - uważam, że w większości przypadków, stoją na tym samym (ujdzie w tłumie, ale się polepszy) poziomie wszędzie.
Dziś mam dobry humor i jeszcze mnie nic nie zdenerwowało, więc zanim zacznę czytać wiadomości, coś na humor... A że ostatnio mam słabość do szkockiego akcentu, znalazłem coś, co mnie urzekło :)
Oj, nadal bez punktów nasz rodzynek w Formule 1. Szansa była, ale jak na złość, trzeba będzie jeszcze poczekać. Kątem oka śledzę, cóż się tam dzieje w tym najdroższym sporcie świata. Tak jak i pewnie większość polaków "znawców", którzy do czasu pojawienia się Roberta Kubicy nie wiedzieli o tym sporcie nic. Ja nie wiedziałem. I nadal niewiele wiem. Ale zawsze jakoś to miło, że to "nasz" kierowca, z polskiej ziemi. Bo kogóż by obchodziło, że tak naprawdę tylko dzięki włochom mógł się wybić i jego talent mógł być zauważony? Kogóż obchodzi to, że zanim został sławny, każdy go w Polsce olewał? No właśnie. Teraz każdemu "należą się" jego zwycięstwa i sukcesy.
Szczerze faceta podziwiam. Za to, jak go potraktowano, nie zdziwiłbym się wcale, gdyby jeździł pod flagą Włoch. I nie miałbym mu tego za złe. Mimo tego, cały czas podkreśla, że jest polakiem i to jest jego ojczyzna i dom. Nie mądrzy się, nie szpanuje, trzyma się z dala od natrętów medialnych i wyraźnie się denerwuje, jak zadaje mu się te same durne pytania za każdym razem. Świetna osobowość.
Ten sezon jest zadziwiający. Debiutancki zespół z wyścigu na wyścig zgarnia niemal całą pulę punktową, a grube ryby nie mogą wyjść z dołka, w jakim się niespodziewanie znalazły. Wreszcie coś zaczęło się dziać. Objawia się to też niestety na forach wszelakich portali informacyjnych, gdzie wyjący z żalu i zawiści, dzielni nasi krajanie, mieszają człowieka z błotem. Dobrze, że Małysz i Kubica zaczynają sezony na zmianę, bo nie wiedzieliby, na kim się bardziej skupić. I jeszcze ten niemiec, Heidfeld, dojechał do mety wcześniej... Nie lubimy być realistami.
Ludzie nigdy nie przestaną mnie zaskakiwać. Zwłaszcza katolicy. Chyba żadna religia na świecie nie ma takich zastępów ciemnoty, proporcjonalnej do zaawansowania technologicznego kultury w swoich szeregach. Dla niektórych czas zatrzymał się dobitnie w epoce Łokietka i musi chyba minąć jeszcze sporo zim, żeby pokolenie mistyków radiowych wąchało na dobre kwiatki od tyłka strony.
Gdzież to jeszcze nie widziano wizerunków świętych? Przypomnijmy sobie zatem cały poczet! Raczyli się owi „święci” z woli Pana ukazywać na tostach, plasterku cytryny, szybach, pierogach, skałach, blasze po pizzy, 665. drzewach (jeszcze jedno i będzie Armageddon!), płatkach róży, rezonansie magnetycznym mózgu, mapach GoogleEarth i tyłku psa. Diabły z kolei są bardziej rozrywkowe, bo zawsze pojawiają się w dymie, jak się coś fura. Widać – tradycjonaliści.
Wczoraj na Dzienniku (stamtąd też zdjęcie) pojawiło się kolejne doniesienie o wiernych, zgromadzonych dookoła wyschniętego sęka i klepiących „zdrowaśki”. Jak to ktoś określił: Polacy – Lud Specjalnej Troski. Szlocham zatem, ni to z żalu, ni to ze śmiechu, kręcąc głową w melodii „Ludu, mój ludu! Cóżem ci uczynił…?”.
Zaraz, czy nie napisałem, że po jeszcze jednym drzewie będz……. <~user disconnected due to giant assache caused by rapid instant IMMA CHARGIN MAH LAZER from wrong side>
Piekło. Zdecydowanie najpodlejsze, najgorsze, najmroczniejsze miejsce, jakie człowiek kiedykolwiek wymyślił. Ostateczność, od której nie ma rzeczy gorszej. Nikt nie chciałby tam być zesłany. A co byście powiedzieli na wygnanie z piekła? Jakiż w tym cel? Ano taki, że ktoś komuś podpadł i musi za to odpokutować na ziemi. Dokładniej tym kimś jest 5. demonów, które nadwyrężyły cierpliwość i obraziły majestat samego Pana Ciemności. Jak i dlaczego, nie napiszę. Fakt stał się faktem i wspomniane demony, pozbawione swych prawdziwych imion i mocy, mają dokładnie 1000 dni na to, aby przywyknąć do ludzkich postaci, udając zwykłą rodzinę i zmusić innych ludzi do popełnienia tysiąca tytułowych złych uczynków.
W odróżnieniu od "Włatców Móch", gdzie odcinki są ze sobą raczej luźno powiązane, historia stanowi pewną całość. Jest pomysłowa, ciekawa, rysuje się w niej sporo wątków drugoplanowych i mam nadzieję, że jeszcze bardziej się rozwinie. Postacie główne i poboczne są świetnie nakreślone, mają swoje specyficzne charaktery i jest ich dokładnie tyle, ile trzeba. Nie za dużo, nie za mało. Na szczególne wspomnienie zasługuje tutaj sam Szatan, który najchętniej rzuciłby to wszystko w cholerę i poszedł oddać się swojej namiętnej pasji - wędkowaniu. Komiczna jest scena, kiedy próbuje złowić rybę w piekielnej lawie. Prawdziwy humor wprowadzają właśnie postacie poboczne, przez co nie ma tutaj sypania dowcipami "na siłę", z których ćwierć jest śmieszna, ćwierć znośna, a połowa żenująca. To również spory plus. TV4 wyemitowała do tej pory 9 odcinków, które, jeśli ktoś chce, może oglądnąć w sieci. Niech to będzie taki jeden zły uczynek ]:-> A cały serial polecam i kuszę piekielnie do chociażby spróbowania.
I tak nastał poranek i dzień siódmy, maja miesiąca, 2009. roku, naszego bieżącego. Dokładnie rok temu waść ni(e)jaki, Dmitrijem Miedwiediewem zwany dalej, zaprzysiężon został na Rosyjskiej Dumy głowę narodu, pana jedenastu stref czasowych i rozsławionych w świecie bractw kurkowych. Kunsztu strzeleckiego imć Dmitrij może nie ma, kurkami za to kręcić potrafi jak żaden. Zapytałby jeno filozof niejeden, czy jeślić wkręcasz żarówkę, mój drogi, to kręci ją ręką, czy tobie ktoś nogi? Różnicy w efekcie widać nie sposobna, toć to to samo światło, co było. Przechodząc do sedna tej siły nieczystej, stwierdzić zaś muszę, że gdyby mnie kto spytał, kto piastuje urząd na moskiewskim tronie, to bym się zastanowić musiał ostrożnie. Człowiek ten bowiem sympatyczny się zdaje i z twarzy jakiś taki przyjazny, ale zupełnie bez wyrazu. Pod nic go podczepić nie potrafię, przez rok czasu nadal nie kojarzę i dziwne mi się to wszystko zdaje na tle takiego charakterystycznego państwa, jakim jest Rosja. Jakoś takoś, nijakoś właśnie...
Chociaż porównując to z naszym krajem, nie jest tak źle. Polacy chyba też potrzebują bohatera. Na gwałt! No, może nie dosłownie. Z dedykacją zatem dla krajanów znad Wisły, trochę żywiołowej czerni, z cyklu: "Najbardziej jajomiażdżące covery świata metalowego".
Dawno, dawno temu, ktoś wpadł na pomysł, aby stworzyć wehikuł czasu. Dzień później wymyślił więc bicykl. Od tamtej pory nic już nie było takie samo. Co prawda nikomu nie udało się na tym złamać czasoprzestrzeni, za to połamane nosy zdawały się być na porządku dziennym. Próbując zgłębić tajniki tego wynalazku, doszedłem do jednego racjonalnego wniosku. Otóż: koło było takie duże, aby ludzkie nogi mogły wygodnie dosięgnąć pedałów, znajdujących się pośrodku karuzeli (tego irytującego łańcucha wciągającego sznurówki jeszcze nie wynaleziono). No dobra, to się jeszcze trzyma kupy. Ale czy ktoś pomyślał o wsiadaniu na i zsiadaniu z tego bolidu? Generalnie, problem polega na tym, że nie wszyscy ludzie są cyrkowcami. Natura bowiem tak przewrotnie nas stworzyła, że nie każdy potrafi dosiąść dwumetrowe koło i się przy tym nie zabić. Nie wspominając o przejechaniu nim po brukowanej, XIX-wiecznej drodze. Często mokrej. Bardzo ciekawie musiało też wyglądać gwałtowne hamowanie, albo wjechanie w dziurę. Miało to też swoje niezaprzeczalne plusy – lecąc z takiej wysokości, miało się czas nacieszyć krajobrazem, a urywki z całego życia zdążyły się wyświetlić przed oczami jakieś 3 razy. Zresztą – jeśli już Johnny Knoxville umieścił numer z jazdą na bicyklu w Jackass, to coś musi być na rzeczy. Angielski humor bywa czasem trudny do zrozumienia. Dzieje się tak dlatego, że czasem trudno odróżnić go od powagi. Do dziś zatem nie wiemy, czy James Starley wymyślił bicykl na trzeźwo, czy to tylko kolejny wyrafinowany żart.
Śniło mi się dziś, że jestem zgubiony w jakiejś ponurej dżungli, z jakimś znajomym traperem. Była noc. Broczyliśmy w jakimś błocie z pochodniami, cholernie głodni i zmęczeni. Znaleźliśmy jakąś małą, wolną, trawiastą przestrzeń, więc mój towarzysz, zaprawiony w bojach, postanowił złapać jakieś zające (zające w dżungli – sny rządzą się swoimi prawami). Problem w tym, że nie mieliśmy wody, a ja już padałem na mordę. Nie wiem jak, ale ta trawa zmieniła się niedługo w moczary, jakby woda wypływała z ziemi. To chyba najgorszy koszmar człowieka spragnionego – dookoła masa wody, a nie można jej pić, bo narobi się jeszcze więcej szkód. Wkrótce po tym wyrwałem się z Matrix'a, jak się okazało, z totalnym korkiem w ustach. Cudowna gazowana Aqua, stojąca na biurku nieopodal, nie po raz pierwszy uratowała mi życie. ;)
Fascynują mnie te sny, przez które podświadomość stara się przekazać mi coś ważnego. Każda taka wizja niesie chyba ze sobą jakiś ukryty sens, tylko nie zawsze da się je odczytać właściwie. Dziś padło akurat na rzecz dosyć trywialną, a jednocześnie dosyć wymowną. Dochodziła 5. rano. Położyłem się, oddając się w objęcia Morfeusza, raczącego mnie kolejnymi dziwnymi snami. Te jednak zachowam już dla siebie. :)
Czas podsumować wczorajsze święto. Nie licząc czasów podstawówki, kiedy wciskano mnie w jakieś apele i akademie z tejże uroczystości, jedynym akcentem patriotycznym w moim otoczeniu jest brzdękanie orkiestry pod oknem, idącej na mszę do kościoła. Wiadomo - Bóg, Honor, Ojczyzna (dać na tacę, nie brać reszty, pooglądać Złotopolskich). Raz w czas mogę się też natknąć na jakiś ciekawy artykuł w internecie. Wczoraj taką nietuzinkową i nieco kontrowersyjną perełką pochwalił się Onet.pl. Zamiast tradycyjnych, sztampowych i megalomańskich corocznych tekstów, można było przeczytać coś, co zmusza do myślenia. Zastanówmy się więc, co by było, gdyby Konstytucji nie było? Historyk, prof. Andrzej "Gdybacz" Chwalba z Uniwersytetu Jagiellońskiego uważa, że naród by się nie wykrwawił, nie doszłoby do kolejnych rozbiorów, że byłaby szansa "przeczekania" niewygodnej sytuacji politycznej i zapędów Katarzyny II - ówczesnej carycy Rosji, że wkrótce potem pojawiłby się Napoleon i historia Europy potoczyłaby się inaczej, itd. Ogólnie, cytuję: "W XIX w. weszlibyśmy jako jedno z największych państw kontynentu." Cóż. Nie ujmując wiedzy i zaciekłemu geniuszowi dedukcji Pana Profesora, ośmielę się jedynie zapytać: skąd ktokolwiek mógł wówczas wiedzieć, jak potoczy się historia? Czy przed wrześniem '39 sądziliśmy, że Hitler naprawdę nas zaatakuje, że dostaniemy cios w plecy i że sojusznicy odwrócą się do nas plecami? Jakby nie patrzeć, Rzeczpospolita była w XVIII wieku jednym z najbardziej demokratycznych krajów świata, włączając w to nawet szlachtę. Pomijając oczywiście fakt, że w ciągu 150. lat z największego państwa w Europie i jednej z największych potęg, staliśmy się rozdartym wewnętrznie zbiorowiskiem powiacików, właśnie dzięki szlachcie. Nasz kraj zawsze był liberalny, wystarczy tylko przytoczyć średniowiecze, kiedy zagrożeni stosem "heretycy" szukali schronienia u nas. Polacy dali wyraźny sygnał światu, że czas skończyć z "widzimisię" przekupionych lub nieogarniętych posłów, wykorzystujących Liberum Veto i wprowadzić zasadę równości dla wszystkich. Pewne sprawy można było lepiej przemyśleć. Przewidzieć niektóre możliwe konsekwencje. Ale z drugiej strony, czy aby na pewno? Przecież nie siedzieli tam sami nowicjusze i chłopstwo. Chyba rozpatrzyli wszelkie "za" i "przeciw"? Myślę, że gdybyśmy teraz byli w podobnej sytuacji, postąpilibyśmy tak samo, jak nasi przodkowie. Lubię czytać rzeczy, które burzą w jakimś stopniu ogólnie przyjęty wzorzec myślenia. Jednak, jeśli chodzi o "gdybanie" w temacie przeszłości, najlepiej zachować spory dystans. Przeszłość to taka teraźniejszość, która umarła. Można popatrzeć, ale lepiej się nią nie bawić, bo zacznie śmierdzieć.
Z innej beczki. Dziś matury z polskiego. Z sentymentu popatrzyłem sobie na swój arkusz z 2005 r. Zabawne, ale pisałem wtedy na temat bardzo zbliżony do tego, który tutaj poruszyłem, a mianowicie: "Jaki obraz Polaków XVII wieku wyłania się z "Potopu" Henryka Sienkiewicza? (...)". Dwa świetne i bardzo wymowne fragmenty, pokazujące polaków w dwóch skrajnie różnych osądach. Polecam zajrzeć tutaj (PDF).
"Nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe" - mówi stare polskie przysłowie. Nie czynić, ale popatrzeć już można, rzekłbym. Ilu z nas włącza wiadomości, żeby posłuchać dobrych wieści? Przykładowo, że być może wynaleziono już lek na jakąś chorobę, zakończono jakąś bezsensowną wojnę, uratowano kogoś przed samobójstwem czy... wynaleziono skarpetki niewidzialności. Chyba niewielu. Bo kogo takie rzeczy obchodzą? Kiedy włącza się wiadomości w TV, albo czyta je w internecie, oczekuje się jednego - żeby było dużo krwi, śmierci, katastrof, afer i sensacji. Bo czyż to nie ciekawe, jak kolejny motocyklista przyozdobił swoimi wnętrznościami karoserię TIR'a? A jeszcze jak zamieszczą zdjęcia! Z butami, leżącymi na drodze! O tak, buty są ważne. Wiadomo wtedy, że ktoś na pewno kopnął w kalendarz tak mocno, że musiały odpaść. Zawsze odpadają. Albo gdy jakiś pajac wysadził się w powietrze, zabijając 70 osób. 70? Cholera! A już myślałem, że pobije rekord tamtego sprzed tygodnia, kiedy setka wyleciała w atmosferę! No nic, trzeba będzie poczekać, może kolejny lepiej się popisze. Czyż to nie zabawne, jakimi zwierzętami jesteśmy? Nikt nie powie tego wprost, bo ludzie mogą dziwnie patrzeć. Każdy na zewnątrz jest więc ideałem obywatela, który mówi "och, jaka tragedia!", czytając w towarzystwie o trzęsieniu ziemi, podczas gdy w głowie siedzi myśl "cholera, szkoda, że mnie tam nie było... ale tak, żeby patrzeć z góry, co bym też nie zginął". Do napisania tego zainspirowało mnie pewne ZDJĘCIE z "zamachu" na Rodzinę Królewską w Belgii. Oto leży kilka trupów na ziemi, nieopodal (nie widać w tym kadrze) facet rozbity samochodem na słupie, a za barierkami widownia, jak gdyby nigdy nic, ogląda całe to "show". I pewnie bym się do tego nie przyczepił, ale te dzieciaki, siedzące sobie jak na szkolnym przedstawieniu, po prostu powaliły mnie na łopatki. Świetnie kontrastują z reakcją księżniczki i księcia. A co jest najciekawsze, Interia w miniaturce na głównej stronie, przy odnośniku do artykułu, zamieściła najbardziej chyba wymowny obrazek. Jest krew i jest policja, znaczy - jest zabawa, trzeba kliknąć. A tak na marginesie, przypomnijcie sobie, co działo się 11 września 2001 roku, kiedy oczy całego świata zwrócone były w jednym kierunku, a telewizje prześcigały się w podawaniu coraz to nowszych statystyk, ilu ludzi zginęło. Ba! Cała ramówka została w połowie wypełniona przekazami "na żywo", różnymi analizami, teoriami, statystykami, coraz to nowymi sekwencjami walących się budynków i - co najlepsze - wywiadami z ludźmi ledwo łapiącymi oddech, którzy jakimś cudem uszli z życiem. Dzień za dniem te same obrazki, ta sama gadka, na okrągło, do znudzenia, do przesady, aż po jakimś czasie miało się to wszystko gdzieś. Świat oficjalnie nażarł się do syta.
P.S. Dziś Święto Konstytucji - też ciekawy temat. O tym może następnym razem :)
Islam. Jedno z tych pięknych słów, które niekoniecznie niosą ze sobą pozytywne skojarzenia. Przynajmniej dla mnie. Jako że nie utożsamiam się z żadną religią, jest mi łatwiej spojrzeć na nie wszystkie z góry. Wiem, że z założenia, to tak naprawdę w porządku religia. Z założenia nawet chrześcijaństwo jest OK ;) Ale jak wiadomo, tam, gdzie pojawia się ktoś operujący większą grupą społeczeństwa, pojawią się też, wcześniej czy później, kłopoty. Mam tu na myśli tych pajaców, którzy przez chore interpretacje Koranu, wprowadzali i wprowadzają nadal poniżające nakazy i zakazy (vide niedawny pomysł, aby kobiety zasłoniły jeszcze dodatkowo jedno oko. Bo przecież po cholerę im dwa, skoro mogą widzieć jednym?). I drogi muzułmaninie, który przez przypadek może to czytasz - proszę, nie oszukuj się sam, że tego właśnie chcesz, bo nie tak miał wyglądać świat wg twojego Boga. Kultura Zachodu dawno popadła już w stagnację i powoli znika z powierzchni ziemi przez bardzo niski odsetek przyrostu naturalnego. Z kolei na Bliskim Wschodzie normą jest posiadanie dziesięciorga dzieci. Zastanawialiście się, jak będzie wyglądał świat za kilkadziesiąt lat? Katole! Bierzcie się do płodzenia dzieci, albo zacznijcie chronić swoje państwa przed napływem imigrantów ze wschodu, bo skończycie jako ich pachołki w przeciągu stu lat! Nie, żeby mi to jakoś przeszkadzało szczególnie, ale trochę tak jakoś głupio, żeby jedyny w miarę wolny świat przestał istnieć przez zwolenników jakichś zabobonów, kiedy wyszedł całkiem niedawno z ciemnoty zaprowadzonej przez innych. I tak, na świecie pozostaną Chiny i Indie, czyli wtedy zapewne połowa populacji Ziemii, a za miedzą... Ciemna Strona Księżyca. "Obyś żył w ciekawych czasach" - głosi stara chińska (!) klątwa.
Jeśli jesteś masonem, żydem, gejem, lesbijką, spiskowcem, anarchistą, satanistą lub inteligentem, masz tatuaże i kolczyki w miejscach intymnych, nosisz neseser wypełniony różowymi wibratorami i dmuchaną zebrę pod pachą, a na śniadanie jesz smarki z nosa, wszystko co tutaj przeczytasz, nie powinno być dla Ciebie obraźliwe. Chociaż...
(W tym momencie przedstawiciele każdej z tej grupy zastanawiają się, dlaczego umieściłem ich w takim towarzystwie. A najbardziej żydzi.)